Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makijaż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makijaż. Pokaż wszystkie posty

środa, 18 czerwca 2014

Gadżety z Inglota warte uwagi - Duraline, Thinner, puszki i grzebyki:)

Pocieszcie mnie proszę i powiedzcie, że nie tylko ja jestem tak udana by łapać grypę w czerwcu. Przez cały rok czułam się źle ledwie dwa dni, a kiedy jest pięknie, ciepło i nic tylko iść na spacer, to ja siedzę w domu pod kocem z nieodłącznym kartonem chusteczek.

Tym razem spróbuje Was zaprzyjaźnić z kilkoma produktami, które można za niewielkie pieniądze nabyć w sieci Inglot, a które mniej lub bardziej mają szansę zrewolucjonizować Wasz makijaż twarzy i paznokci:)



Na pierwszy ogień znany w blogosferze płyn Duraline.

Z założenia jest to płyn umożliwiający nakładanie sypkich cieni i pigmentów. W praktyce nada się również do zamieniania cieni w linery, jako rozcieńczacz / zagęszczacz maskar i podkładów, a na mniej wymagających powiekach śmiało można go też stosować jako bazę pod cienie. Przetestowałam go już chyba na wszystkie możliwe sposoby i nie ukrywam, że sprawdza się świetnie.
Moje serce podbił, kiedy zaczęłam go używać do tworzenia płynnej farbki do brwi. Zmieszany z cieniem umożliwia jego precyzyjna aplikację i sprawia, że makijaż brwi trzyma się w nienaruszonym stanie przez cały dzień.
Wiele osób zaleca używanie go poprzez mieszanie z cieniami na wieczku lub osobnej paletce, ja jednak mam wygospodarowany kawałeczek cienia, który używam tylko do brwi i nie bawię się w kruszenie , przesypywanie, mieszanie i sprzątanie:)
Polecam zrobić próbę uczuleniową, bo choć na moich wrażliwych oczach nie zrobił wrażenia, to jednak są osoby, które uczula.
Za 9ml płynu zapłacimy około 20zł. Nie martwcie się, to się nie kończy. Ważny jest ledwie przez 9 miesięcy, a zużycie go w tym czasie jest niemożliwe, mimo, ze używam go prawie codziennie.

Mniej znany, a równie przydatny jest płyn Thinner. 

Ten pan to nic innego jak rozcieńczacz lakierów do paznokci. Wiele osób rozcieńcza swoje lakiery przy użyciu zmywacza, co często zmienia właściwości lakieru. Ten płyn absolutnie nie wpływa na trwałość czy tempo wysychania lakieru. Niewielka kropla wlana do lakieru i pozostawienie na noc pozwala przywrócić lakierowi pierwotną konsystencję.

To do czego się przyczepię to stosunek ceny do pojemności. Za 9 ml płacimy 12 złotych.
Jeśli macie dużą kolekcję lakierów, to płyn nie starczy Wam na długo.
Ważne jest, by aplikować go przy pomocy strzykawki z igłą, dzięki czemu unikniemy marnowania produktu podczas próby przelania.

Podobny kosmetyk ma w swojej ofercie Delia, jednak jest on jeszcze trudniej dostępny niż Inglot, bo właściwie jedynie w Internecie.


Kolejny mój faworyt wśród akcesoriów tej firmy, czyli Grzebyk do rozczesywania rzęs. 

Niby nic, a jednak coś. W porównaniu do innych grzebyków, igiełki tego pana są całkowicie metalowe, a przy tym bardzo cienkie. Rozczesują rzęsy błyskawicznie, dokładnie, zbierają grudki, dzięki czemu efekt tuszowania jest dużo ładniejszy. Na dodatek jest to produkt kompaktowy, składa się na pół, przez co nie zajmuje miejsca i nie ryzykujemy jego połamaniem się. 

Za to małe cudo zapłacimy 16zł.




Ostatni na liście, a zarazem prawdopodobnie mój ulubiony: Puszek do pudru

Znowu drobiazg, a jak odmienił mój makijaż. 
Ponieważ na co dzień używam dość ciężkiego kremu z filtrem, a nie używam podkładu, potrzebuję by mój puder nieco krył, a przy tym porządnie matowił. Pędzel niemalże odbiera pudrowi krycie, bardzo ciężko go nałożyć tak, by wyrównał koloryt cery. Zwykły puszek "zjada" puder, przez co ten szybko się kończy. 

Puszek Inglota "oddaje" puder na twarz, brudzi się bardzo powoli. Łatwo można "wcisnąć" puder w twarz już przy niewielkiej ilości, przez co lepiej się trzyma, ładniej kryje i w ogóle cud miód. 

Na dodatek kosztuje grosze, bo opakowanie zawierające dwie sztuki to koszt 13zł, a przy zakupach powyżej 20zł, zapłacimy za nie jedynie 5zł. 

Gdyby ktoś wątpił w moje słowa pokazuję puszek Inglota po tygodniu używania, w stosunku do puszku dołączanego do standardowego pudru po jednym użyciu, tutaj akurat puszek z Maybelline Affinitone.
(Wiem, że puszku nie używa się tydzień i w ogóle fuj, ale chciałam Wam pokazać różnicę)



Czy kogoś zachęciłam do odwiedzin w Inglocie?? Te drobiazgi niby nic wielkiego nie znaczą, a jednak od kiedy je mam, mój makijaż stał się nieco łatwiejszy. Nie straszny mi już zaschnięty lakier czy maskara, świecący nos czy rzęsy a'la nogi pająka. 

Okej, koniec zachwytów. Na następny raz poszukam bubla:D

:*
Milka

sobota, 14 czerwca 2014

Moja kolorowa kolekcja cz.1 - bronzery. Paese, Flormar, Essence, Kobo

Dzisiaj powracamy do tematu kolorówki. Bronzery to chyba najmniej (poza podkładami) liczna grupa kosmetyków w mojej szafie. Przez długi czas ich nie używałam, lubię swoją bladość i nie chciałam się opalać, a większość bronzerów wydawała mi się zbyt pomarańczowa.
Jakiś czas temu coś mi się w główce przestawiło i moja kolekcja urosła do zawrotnej liczby sztuk 4.

Dzisiejszy post to taka niby recenzja porównawcza, bo każdy z tych kosmetyków zdążyłam już poznać.


Zacznę od bronzera, który był moim pierwszym i najmniej udanym zakupem. Zupełnie nieprzemyślany, pod wpływem impulsu - skoro wszyscy tego używają to czemu nie ja??


Matowy bronzer marki Essence, wersja blondes 01 natural

Już na zdjęciu widać, że jest to bronzer o ciepłym kolorycie, wpadający w pomarańczę. Na mojej ledwie lekko brzoskwiniowej skórze wychodzi nieciekawie, na dodatek ciężko się go rozciera i robi plamy. Kiedy jestem opalona, co rzadko się zdarza, i moja skóra ma cieplejszy odcień od biedy mogę go używać, natomiast szału nie ma. 
Na minus paskudne opakowanie, duże, nieporęczne ze zdrapującymi się napisami. I dodatek triglicerydów - ostrożnie jeśli macie skłonności do zapychania.
Na plus mogę mu na pewno zaliczyć pojemność, bo za cenę około 15zł, otrzymujemy ogromne 15g, co starczy chyba na całą wieczność. Plusem w moich oczach jest również jego zapach - pachnie obłędnie, jakby czekoladą kokosową. Czasem otwieram go tylko dla powąchania. 

Prawdopodobnie wpadnie w ręce mojej siostry, która ma zdecydowanie ciemniejszą karnację. 

Ten produkt nie nadaje się do konturowania, a jedynie do tworzenia efektu opalenizny. 



Mój najnowszy nabytek, czyli Matowy bronzer Paese 1M

Ten produkt pochodzi z mojego drugiego Paese Boxa, który kupiłam tuż przed upływem końca promocji. Używałam go namiętnie od czasu zakupu i jest to w tym momencie mój ulubieniec. 

Bronzer jest całkowicie matowy, w dość chłodnym odcieniu brązu. Nie jest to zupełnie zimny odcień, dlatego poza konturowaniem daje delikatny efekt ocieplenia karnacji. Na pewno nie stworzy efektu solarium, ale też nie będzie wyglądał jak smuga kurzu na policzku. 

Ładnie się rozciera, nie tworzy plam, ma całkiem niezłą trwałość. Oczywiście z czasem traci na intensywności, natomiast efekt konturowania jest widoczny nawet po wielu godzinach. 

Jeśli chodzi o kwestie bardziej techniczne, to opakowanie jest ładne, dość eleganckie, proste, czarne, z lusterkiem, zamykane na klik. Niestety mocno się brudzi, na opakowaniu pojawiają się smugi, a zatrzask jest dość chybotliwy i boję się o jego trwałość. 

Sam produkt dość mocno pyli przy nakładaniu, przez co opakowanie się brudzi, a on sam traci na wydajności. Mimo to, nie uważam go za produkt drogi, ponieważ za cenę 32 złotych otrzymujemy aż 10,5g produktu. 

Dla mnie ideał kolorystyczny na lato, do nieco cieplejszych makijaży. Pokuszę się o stwierdzenie, że jeśli kiedyś mi się skończy na pewno do niego wrócę. Występuję w dwóch wersjach kolorystycznych 1 i 2, oraz w dwóch wykończeniach - matowym oraz rozświetlającym. Dla każdego coś miłego:)

Dla chętnych porównanie kolorystyki Essence oraz Paese: 


Widać, że Paese jest dużo chłodniejszy prawda??

Bronzer od którego moja przygoda z tym typem produktu zaczęła się na dobre to Kobo Ideal Cover, czyli podkład w kremie w odcieniu 405 Suntanned


To produkt dość osobliwy, do którego używania niezbędny jest dobry, dość zbity pędzel. Ma bardzo, bardzo gęstą i tępą konsystencję. Nakłada się go najlepiej albo bezpośrednio z opakowania przy użyciu pędzla, albo w postaci kilku kropeczek pod linią żuchwy, nakładanych palcami, a następnie roztartych pędzlem. Rozciera się zadziwiająco łatwo, nie smuży i nie robi plam.

Jest niesamowicie wydajny, wystarczy go minimalna ilość, by utrzymał się cały dzień, tak jak przystało na produkt kremowy. W jego kolorze znajdziecie nie tyle pomarańczowe, co czerwone tony, jest to zdecydowanie ciepły kolor, natomiast wygląda naturalnie i absolutnie nie daje efektu taniej solary. Nadaje się do konturowania twarzy.

Za cenę około 20 złotych otrzymujemy 23g produktu, co zapewne starczy mi do śmierci:)



Ostatni z mojej skromnej kolekcji, czyli Flormar P115 Duo Blush Coral&Beige

Jest to połączenie różu i bronzera, choć wyjściowo jest to kolekcja podwójnych róży. Ja ten produkt kupiłam własnie dla bronzera, który jest idealnie zimnym, jaśniutkim odcieniem szarawego brązu. Nic tak łagodnie jak on nie eksponuje policzków, bez nadawania im opalenizny. Idealny do chłodnych makijaży, a przede wszystkim zimą, kiedy wszystko co ciepłe wygląda na mnie śmiesznie.

Za cenę 15zł otrzymujemy po 7 g różu i bronzera w arcypaskudnym opakowaniu, no ale cóż. Płacę za jego wnętrze. Produkt nie pyli, łatwo nabiera się na pędzel, opakowanie pozostaje czyste. 

Teoretycznie w różu oraz w bronzerze znajdują się złote drobinki, jednak są one tak drobno zmielone, że niemalże niewidoczne na twarzy. Myślę, że po nałożeniu kilkunastu warstw jest szansa na uzyskanie efektu kuli dyskotekowej. 

Tego pana polecam w szczególności wszystkim bladolicym, dla których standardowy bronzer jest zbyt ciemny i mają problem z powstawaniem plam i efektem brudnej lub spalonej słońcem twarzy. Z nim nic takiego Wam nie grozi. 


Na tym zdjęciu ładnie widać, jaką kolorystykę mają poszczególne bronzery.
Gdybym miała je uszeregować od najchłodniejszego do najbardziej pomarańczowego wyglądałoby to tak:
Flormar, Paese, Kobo, Essence, z tym że jedynie Essence ma prawdziwie pomarańczowy kolor. Resztę mogę z czystym sumieniem polecić i z żadnego z nich bym nie zrezygnowała. 

Swatche wyszły nieco przekłamane, ponieważ bronzer Paese wygląda na bardziej pomarańczowy od bronzera Essence, co jest absolutną nieprawdą. Najlepiej kolory oddaje zdjęcie powyżej.

Od lewej: Flormar, Paese, Essence, Kobo. Kobo jako produkt w kremie swatchuje się najmocniej.



 Mam nadzieję, że ten post okaże się komuś pomocny przy poszukiwaniu bronzera. Essence oddam w dobre, siostrzane ręce, natomiast pozostałe będę kochać i po malutku zużywać. 

Życzę Wam miłego popołudnia, dajcie znać czy znacie te produkty i czy Wasze zdanie choć trochę pokrywa się z moim. 

:*
Milka

czwartek, 5 czerwca 2014

Oriflame The One Rose Gold - kremowy cień do powiek + pokazywanie ryjka w internetach...

Ostatnio sporo tutaj kolorówki, prawda? Nie da się ukryć, że od czasu, gdy wciągnęło mnie blogowanie, moja kolekcja znacząco się powiększyła. 

Jakiś czas temu w moje ręce wpadła nowość od Oriflame, cień w kremie w jakże modnym ostatnio kolorze różowego złota. Ponieważ ten kolor skutecznie podbija niebieską tęczówkę, nie mogłam pozostać mu obojętna. 



Cień zamknięty jest w niedużym szklanym słoiczku o pojemności 4g.
Moje pierwsze zastrzeżenie dotyczy konsystencji produktu. Producent obiecuje nam kremową formułę, podczas gdy moim zdaniem cień jest niemal zupełnie suchy. Z powodzeniem aplikuję go pędzelkiem. To zupełnie co innego niż Color Tatoo od Maybelline.

Cień ma ładny kolor, lekko różowawego złota, jednak ze względu na konsystencję kolor jest słabo widoczny na powiece. Intensywność barwy można stopniować jedynie w niewielkim stopniu.



Wykończenie to delikatna perła, nienachalna, bez błyszczących drobinek, jednak rozświetlająca.

Mam spore zastrzeżenie do trwałości produktu. Jako że nie jest to typowy krem, cień słabo trzyma się bez bazy, a już na pewno jako baza się nie nadaje. Ugruntowany w załamaniu powieki innym cieniem trzyma się ładnie i dosyć długo, ale nie do końca tego oczekiwałam.

Natchniona cieniem zmalowałam sobie na oku makijaż, bardzo lekki, dziewczęcy. Gotowa jestem stwierdzić, że byłaby to całkiem rozsądna propozycja na makijaż ślubny.

Z góry zastrzegam, makijaż przygotowałam na imprezę rodzinną i dopiero po fakcie uznałam, że dorzucę go do recenzji. Na buzi nie mam ani grama podkładu, a jedynie puder, a i konturowanie niemal niewidoczne, bo niedostosowane do zjadającego kolory aparatu.

A z innej beczki, bardzo się wstydzę pokazywać moją twarz w internecie. Weźcie pod uwagę, że jest to mój debiut i nie uciekajcie na widok mojej arcyuroczej twarzyczki:)

Toteż do rzeczy:



Makijaż oka to w wewnętrznym kąciku rozświetlacz MUA z poprzedniego posta, na całej powiece cień Oriflame, załamanie powieki bardzo subtelnie podkreślone cieniem w chłodnym odcieniu brązu, numeru brak, nazwy brak. Mój absolutny ulubieniec, jednak Inglot ma w swojej ofercie wiele podobnych, więc z całą pewnością każdy znajdzie coś podobnego dla siebie.
Kreska na górnej linii rzęs to Essence Long-Lasting odcień 02 Hot Chocolate, na linii wodnej biała z serii klasycznej.
Brwi zaznaczone cieniem w kremie Permanent Taupe.


Dlaczego aparat zrobił z konturowania dwie kreski koloru?? Nie wiem, ale potestuję i sprawdzę:)
Konturowanie podkładek Kobo Ideal Cover w najciemniejszym odcieniu 403, na kościach policzkowych rozświetlający róż Bourjois w kolorze 95. 
Wybaczcie mi proszę brak korektora/podkładu, na co dzień ich nie używam, ot spontanicznie wykonane zdjęcia:)
Na ustach Celia Nude 602.

A oto i ja w całej okazałości. Prawdziwa ze mnie piękność prawda?? ;)



Wszystkie wykorzystane do wykonania makijażu produkty za wyłączeniem zdezelowanego pudru Synergen:)




Czy mogę polecić?? Mogę. Cień ma ładny, nienachalny, codzienny kolor, na bazie przyzwoitą trwałość. Można nim szybko zrobić cały makijaż oka. Nie można się jednak po nim spodziewać cudów, a przede wszystkim mokrej, kremowej konsystencji, bo jest mu zdecydowanie bliżej do klasycznego cienia prasowanego.

Tymczasem życzę Wam dobranoc:)
:*
Milka



wtorek, 27 maja 2014

Rozświetlamy pochmurny dzień, czyli rozświetlacz Undress Your Skin od MUA

Czy za Waszymi oknami również tak szaro jak u mnie? W takie dni jak ten, mam szczególną ochotę na odrobinę rozjaśnienia, toteż przychodzę do Was z krótką, bo i nie ma wiele do pisania, recenzją rozświetlacza firmy MakeUp Academy.



Za kwotę około 15zł otrzymujemy 7,5g produktu, zamkniętego w prostym, ale jakże solidnym opakowaniu z grubego plastiku, zamykanym na "klik". Nie da się ukryć, że wierzchnia, przezroczysta powierzchnia łatwo się rysuje, jednak nie wymagam cudów od opakowania produktu za taką kwotę.

Produkt możemy zdobyć na allegro, w drogeriach brytyjskich oraz w sklepach internetowych oferujących produkty tej marki np. cocolita.pl.

A teraz rzecz najważniejsza, czyli jak ów pan się sprawuje:)




Rozświetlacz utrzymany jest w tonacji chłodnej, różowawej. Na policzkach jego różowość nie jest bardzo widoczna, pozostawia po sobie jedynie smugę światła, chyba że znacząco przesadzimy z ilością.

Swoją drogą przy pierwszym użyciu udało mi się znacząco przesadzić ,głównie dlatego, że w świetle słonecznym rozświetlacz jest widoczny już przy malutkiej ilości. Makijaż robiłam przy bardzo nędznym oświetleniu i dopiero, gdy wyszłam ku światłu zauważyłam bombkę na policzkach. Dla optymalnego efektu wystarczy jedno, subtelne pociągnięcie pędzlem.




Produkt genialnie sprawdza się do rozświetlania wewnętrznych kącików oczu, a przede wszystkim trzyma się w stanie nienaruszonym przez calutki dzień. Po nałożeniu o 6.30, kiedy wracam wieczorem, wciąż mam go na miejscu, mimo iż reszta makijażu zaczyna się rozmywać.

Jest to zdecydowanie produkt godny polecenia, szczególnie za te pieniądze. Moim zdaniem jest po stokroć lepszy od popularnego rozświetlacza marki Technic w podobnej cenie.

Zachęciłam??

:*
Milka

niedziela, 25 maja 2014

Ryzyk-fizyk czyli mój Paese Box kompletowany przez mężczyznę

Akcja pudełkowa Paese Box zaczęła się już dawno temu i nie wiem jakim cudem wcześniej nic o niej nie wiedziałam. Tym samym przegapiłam kilka pudełeczek. Aktualnie zarówno na stoiskach firmy, jak i na stronie internetowej możemy zakupić pudełeczko. Za zawrotną cenę 39zł otrzymujemy 5 pełnowymiarowych produktów.


Moje pudełeczko zostało kupione stacjonarnie przez mojego drogiego M., który na dodatek dostał pełen wybór w doborze kolorów- zaszalałam prawda? 

Zanim przejdę do pudełka wspomnę tylko, że wersja stacjonarna różni się od wysyłkowej. W pudełku wysyłkowym znajduje się podkład oraz maskara, zamiast kredki do oczu i pudru, a odcienie dobierane są losowo.

Tak prezentuje się moje pudełeczko:


1. W moim pudełeczku znalazł się puder matujący z olejkiem arganowym w najjaśniejszym odcieniu- muszę przyznać, że faktycznie jest baaardzo jasny, moja jasna cera woli takie zimą, teraz powinnam wziąć odcień ciemniejszy:) Bladziochy mają z czego wybierać:) Wyjściowo kosztuje 28,90 ja zapłaciłam 9,05zł. 



2. Trio opalizujących cieni w odcieniu 238 Caffe Latte. Mój mężczyzna postąpił bezpiecznie i poszedł w brązo-beże, które zużyję z przyjemnością, bo są wprost stworzone dla mnie:) Recenzować jeszcze nie mogę, zdradzę tylko, że mają bardzo aksamitną konsystencję i świetną pigmentację. Kosztowały 7,48 zamiast 23,90. 


3. Zakup olejku jojoba planowałam od dawna, bardzo się cieszę, że trafił do mnie w pudełeczku, z przyjemnością pomiziam nim swoją twarz i końcówki włosów:) Zamiast 28,00 zapłaciłam 8,76zł.

4. Małe cudo czyli automatyczna kredka do oczu w odcieniu Plum Glam. Śliwki w mojej kolekcji brakowało, tak więc M. sprawdził się znakomicie:) Kredka jest super trwała, musiałam nieźle się namachać, by po swatchowaniu zmyć ją z dłoni. Największą jej zaletą jest ogonek- posiada gąbeczkę do rozcierania oraz OSTRZYNKĘ. Zniknął odwieczny problem ze stępioną końcówką. Dołączony stożek bardzo ładnie przywraca oryginalny kształt kredki-rewelacja, zdążyłam już naostrzyć wszystkie moje automatyczne kredki:) Z 19,90 na 6,23zł



5. Ostatni produkt, którego wyboru byłam najbardziej ciekawa. Zastanawiałam się w jaki kolor pójdzie M. Szminka o numerku 42 to dość intensywny, przepiękny róż, który najlepiej oddaje swatch na dole. Szminka ma satynowe wykończenie, ładnie się rozprowadza i jest jednym z najpiękniejszych róży w mojej kolekcji. Zamiast 23,90 - 7,48zł.


A tutaj proszę bardzo, swatche cieni, kredki i szminki- wyjątkowo dobrze oddane kolory:)


Ogólnie rzecz ujmując jestem bardzo zadowolona ze swojego pudełka-kolory są wprost stworzone dla mnie, jakość kosmetyków na pierwszy rzut oka również bardzo dobra. No i przede wszystkim ta cena- za taką kwotę nie można nie spróbować. Za całe pudełko zapłaciłam 39 złotych zamiast uwaga: 124,60. 

Zachowam się teraz bardzo nieładnie i powiem wprost: namawiam do spróbowania:) 

:* 
Milka

niedziela, 26 stycznia 2014

Lovely Nude Make-up Kit- recenzja, swatche, makijaż??

Dzisiejszy post będzie bardzo długi i bardzo zdjęciowy. Znak zapytania w tytule jest celowy, pokusiłam się o próbę wykonania tą paletką smokey w odcieniach szarości... Same zobaczycie co z tego wyszło...

Z jakiegoś niewyjaśnialnego dla mnie powodu wiele osób porównuje paletkę Lovely do Urban Decay. Choć układ kolorystyczny i sama budowa jest zbliżona, nie sądzę by można było porównywać produkt za 12 zł z 10 razy droższym:)

Ze względu na cenę nie oczekiwałam od niej cudów, jeden cień to koszt dokładnie 1 zł, a waży on 1,3g.


O opakowaniu napisano już wiele, przede wszystkim, że jest tragiczne. Lekki, bardzo delikatny plastik, nie skłania mnie do zabierania tej paletki ze sobą na wyjazdy. Jest miękkie i błyskawicznie się rysuje. Wolałabym jednak dopłacić 5zł za coś porządniejszego. Same cienie ułożone są dość niestarannie, ale na szczęście nie przemieszczają się, choć przy mocniejszym dociśnięciu dna mogłyby po prostu wyskoczyć.

Do paletki dołączone były oczywiście pacynki, moje jednak już się wyprowadziły:) Nie potrafię tego używać:)



Jeśli chodzi o same cienie to muszę przyznać, że sama nie wiem, co o nich myśleć. Spośród dwunastu, trzy są matowe, dwa matowe z dużymi drobinkami, natomiast pozostałe siedem ma wykończenie połyskujące.

Cienie matowe są najsłabsze z palety, szczególnie pierwszy od lewej. Różnica kolorystyczna między nim a trzecim, po roztarciu na dłoni, jest niemal niewidoczna.

Pigmentacja cieni błyszczących jest dużo lepsza, ale mimo wszytsko nierówna. I tak np. cień nr 2 w opakowaniu ma kolor chłodnego złota, po roztarciu pozostaje nam niemal sam błysk.

Wszystkie mają bardzo kremową konsystencję, łatwo się nabierają, ale przez to również osypują się przy nakładaniu i bardzo szybko ich ubywa. Na palcu po dotknięciu wręcz zbierają się w "wałeczki".


1. To bardzo jasny, słabo napigmentowany beż. Najsłabszy z matów, niemal niewidoczny po roztarciu.
2. Chłodne złoto, niemalże bezkolorowe, pozostawia po sobie połysk.
3. Matowa biel, lekko różowiejąca. Pigmentacja dużo lepsza niż 1, ładnie się rozciera.
4. Bardzo ładny kolor, rdza z domieszką złota. Rewelacyjna pigmentacja, nieco twardzszy od innych.
5. Kolejny mat, kolor gołębiowy? Szarość z domieszką brudnego fioletu? Nienajgorsza pigmentacja.
6. Chłodny brąz ze złotymi drobinkami. Gdyby nie drobinki byłby świetnym kolorem, są bardzo duże, wręcz pojedyncze egzemplarze grubo zmielonego brokatu.


7. W paletce połyskujący jaśniutki brudny róż. Po roztarciu trudno ten róż zauważyć, traci dużo koloru. Nada się do wewnętrznego kącika.
8. Ciemna szarość, cień dobrze się rozciera, ale również gubi intensywność.
9. Bardzo jasne srebro, znika przy nakładaniu na powiekę.
10. Piękny, ciepły brąz. Również zawiera drobinki, ale są one drobniej zmielone niż w 6 i 12.
11. Chłodny brąz z odcieniem bordo? Trudny do zdefiniowania kolor. Duża szkoda, że nie jest matowy, byłby bardziej funkcjonalny.
12. Matowa czerń z dużymi srebrnymi drobinkami. Nie bardzo rozumiem ich sens. Cień bardzo szarzeje przy rozcieraniu.

Zanim przejdziemy do makijażu, wyjaśnię pokrótce skąd wziął się znak zapytania...
Cienie gubią kolor podczas rozcierania. Próbowałam zgodnie z "instrukcją" producenta wykonać "nudowe" smokey, ale czerń mi szarzała, a kiedy już udało mi się ją nałożyć, zupełnie zgubiłam srebro. Mogłabym się tak bawić bez końca.
Duża część cienia z pędzelka przenosi się na skórę pod okiem, zwyczajnie się sypią.
Nie nałożyłam cieni w wewnętrzny kącik, ponieważ mnie uczulają. Tak dużo dostaje się ich do oka przy nakładaniu, że zwyczajnie zaczynam łzawić.
Makijaż wykonywałam bez bazy, na bazie cienie zyskują na trwałości, ale intensywność niewiele się zmienia.
Bez bazy makijaż utrzyma się we względnie niezłej kondycji około trzech godzin, na bazie dłużej,nawet 8, jednak z czasem cienie bledną.



Użyłam cienia 9 przy wewnętrznym kąciku, 8 na środek powieki i 12 w zewnętrznym kąciku.
Różnicy między srebrem a szarością niemal nie widać (co najwyżej na dolnej powiece), a czerń zgubiła czerń i stała się szarością. Efekt byłby na pewno lepszy gdybym dołożyła liner i kreskę na linii wodnej, ale oczy miały już bardzo dosyć. Na zdjęciach widać, że zaczęły się czerwienić.





Krótko mówiąc, smokey nam z tego nie wyjdzie. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest to paletka jedynie do makijażu dziennego, bez obecności innego cienia, o większej intensywności, nie uda nam się uzyskać pożądanego nasycenia, a nawet jeśli, to błyskawicznie zniknie. 

Czy polecam? 
Nie jestem pewna jak z tą paletką poradzi sobie niedoświadczony użytkownik.Czy to jest dobra paleta na początek?? Do bardzo podstawowych, dziennych makijaży, które nie muszą trwać cały dzień, nada się. Z dobrą bazą wytrzyma długo, a do wyboru mamy odcienie zarówno ciepłe, jak i chłodne, każdy znajdzie coś dla siebie. 
Nie polecam do intensywnych makijaży, ze względu na osypywanie i blaknięcie przy blendowaniu. 
Smokey udałoby mi się, gdybym użyła tylko najciemniejszych odcieni w palecie, w bardzo dużej ilości. 
Za te pieniądze warto spróbować, jeśli tylko ma się nietłustą, niewymagającą powiekę i zamiłowanie do delikatnych, perłowych makijaży.
No i oczywiście, nie polecam wrażliwcom ani osobom noszącym soczewki. Osypywanie będzie trudne do zniesienia.


Z przyjemnością poznam Wasze odczucia, co do tej paletki.

:*
Milka




poniedziałek, 13 stycznia 2014

Cieniowe love, czyli co można upolować na wyprzedaży w Naturze

W większości sklepów zaczęła się już fala poświątecznych wyprzedaży. Sięgnęła ona również drogerii Natura, gdzie z magazynu do szaf powędrowały ostatki kolekcji i stare edycje limitowane. Wiele produktów marek Catrice i Essence na dobre zostaje wycofanych, sprzedawane są więc za bezcen. 

Do cieni w kremie podchodziłam jak pies do jeża, ponieważ mam niemiłe doświadczenia z cieniem Oriflame, a osławione Color Tatoo bardzo różnią się między sobą jakością.

Jednak kiedy na półce przyuważyłam wyprzedawane już Made to Stay od Catrice, za zawrotne kwoty od 5 do 7zł, skusiłam się na jeden odcień: 080 Copper&Gabbana. Jest to piekny, złoto-miedziany kolor, świetnie kontrastujący z niebieską tęczówką (z innymi również, ale tu efekt gwarantowany). 

Po przetestowaniu go wróciłam po pozostałe dostępne kolory czyli srebrzysto-fioletowy 070 Mauvie Star oraz 060 Jennifer's Goldrush ni to zielony ni złoto-brązowy.

Od lewej: 080,070,060  środkowy stracił kawałek napisów podczas odklejania ceny.

Czasami (a nawet bardzo często) zdarza się, że wyprzedawane kosmetyki są już "zmacane". W mojej drogerii cienie były z boku oklejone etykietką, więc absolutnie nic takiego nie miało miejsca. 

Zamknięte są w szklanych pojemniczkach, nieco węższych od tych z Maybelline, przez co wydobycie jest utrudnione, ale wciąż można dokonać tego bez problemu palcem. 

Wszystkie dostępne kolory mają w sobie nutę perłowo-brokatową, którą jednak można zgasić nakładając w załamanie matowy cień. Decydując się na cień w srebrnych lub złotych odcienniach nie wymagam by były matowe. 

Z ich pomocą możemy stworzyć zarówno dzienny jak i wieczorowy makijaż, w zależności od tego, co do nich dołożymy.


Od lewej: 060,070,080


Cienie mają konsystencję musu, są bardziej miękkie i delikatne niż Color Tatoo, przez co trzeba nakładać je ostrożniej. Lepiej dołożyć drugą warstwę, niż przesadzić i mieć problem z rozprowadzeniem. 



Od lewej: 080,070,060

To, co jest ich największą zaletą to trwałość. Od nałożenia trzymają się solidne 6/8 godzin bez bazy, a jeśli "przydusimy" je dodatkowo cieniem sypkim w załamaniu, mogą trzymać się jeszcze dłużej. Nadadzą się również jako baza pod inne cienie. 

 Dla mnie te cienie to super opcja na wyjazd, kiedy mogę zabrać słoiczek i on sam, bez bazy czy dodatkowego cienia, zrobi mi cały makijaż. Szczerze polecam sprawdzić, czy i u Was ostały się jakieś resztki, bo za te niewielkie pieniądze warto je przetestować. A nuż polubicie je tak bardzo jak ja?

Pozdrawiam Was ciepło
Milka

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popularne posty