czwartek, 19 czerwca 2014

O rutynie pielęgnacyjnej vol.2 - moja pielęgnacja twarzy.

Dzisiaj post z tych, które sama bardzo lubię podczytywać. Zawsze mogę podchwycić kilka ciekawych kosmetyków do swojej kolekcji, szczególnie jeśli akurat trafię na blogerkę o podobnym typie skóry do mojej.

Moja pielęgnacja skóry jest dosyć prosta, jednak wiele zależy w niej od pory roku. Latem moja skóra ma niemal zupełny luz, ograniczam się do niezbędnego minimum.

Na wstępie wspomnę jeszcze tylko, że mam skórę suchą, w kierunku mieszanej, tzn. że bez przerwy męczę się z suchymi skórkami, ściągnięciem i liszajami, jednak w strefie T pojawiają się zaskórniki.
Nie mam problemów z trądzikiem, pojawiają się pojedyncze wypryski, przeważnie tuż przed miesiączką.


 Tak prezentuje się aktualnie cały zestaw. Wydaje się dużo, jednak wielu z tych produktów używam jedynie raz w tygodniu lub jeszcze rzadziej. Latem, kiedy pielęgnacja jest uproszczona wiele z nich całkowicie idzie w odstawkę.

1. Oczyszczanie




Rano nie używam zazwyczaj nic poza tonikiem, moja skóra rzadko zbiera sebum przez noc, a użycie wody dodatkowo ją przesusza. Toniki Ziaja są ze mną od bardzo dawna, są niedrogie, odświeżają, może nie czynią cudów, ale nie tego oczekuję. Nie polecam jedynie wersji z aloesem, ponieważ jest najmniej delikatna.
Mniej więcej dwa razy w tygodniu używam peelingu enzymatycznego. Aktualnie jest to Dermedic Hydrain Hialuro, który owszem, działa, jednak zawiera parafinę na początku składu i jest znacznie mniej skuteczny od innych produktów tego typu. Ze względu na skłonność do naczynek i podrażnień, nie sięgam po peelingi mechaniczne.
Wieczorem makijaż zmywam płynem micelarnym. Płynu micelarnego marki Tołpa nie lubię, jest niedelikatny, ma skład jak micel z biedronki, a jest kilka razy droższy. Nie wrócę do niego jednak nie wyrzucam kosmetyków, więc zużyję go do końca. Jeśli płyn nie radzi sobie z makijażem, bo np. używałam tego dnia trwałego linera, makijaż oczu zmywam olejkiem, którego aktualnie używam do twarzy.
Jeśli skóra potrzebuje oczyszczenia sięgam po mydełko Aleppo, którego mam już resztkę, a które stosowane codziennie nieco mnie wysusza. Jeśli buzia nie wymaga silnego oczyszczenia używam płynu Facelle, a w dni zwykłe po zmyciu makijażu, przecieram tylko buzię tonikiem Ziaji.

Post o mydełku Aleppo tutaj: klik

2. Odżywianie


Każdego dnia rano, po tonizowaniu, nakładam na buzię odrobinkę kremu nawilżającego, dzięki czemu zapobiegam nadmiernemu wytwarzaniu sebum w strefie T w ciągu dnia. Aktualnie jest to krem naprawczy do cery atopowej Bioliq, który lubię. Nie zapycha mnie, nawilża i odświeża. Chwilę później nakładam solidną warstwę kremu SPF 50+ marki Ziaja, wersja przeciwzmarszczkowa. Testowałam wiele różnych kremów z filtrem, ten pod makijaż sprawdza się dużo lepiej niż Iwostin i nie wysusza mojej skóry, ponieważ nie zawiera alkoholu.

Wieczorem po zmyciu makijażu, w zależności od dnia, nakładam na buzię kroplę serum rewitalizującego Bioliq, co do którego mam mieszane uczucia. Jego recenzja pojawi się niebawem. Na niego nakładam ponownie ten sam krem co rano lub kilka kropel oliwki Hipp, lub innego olejku, którego aktualnie używam.

Post o oliwce Hipp tutaj: klik

Latem zarówno serum jak i oliwka rzadziej bywają na mojej buzi, bo nie potrzebuje ona aż tak intensywnej pielęgnacji. Serum ograniczam do mniej więcej dwóch razy w tygodniu, podobnie oliwkę. Ich miejsce zajmuje lekki krem.

Ważnym elementem mojej pielęgnacji są dni nazywane przeze mnie resetem. W te dni nie nakładam na buzię nic, jedynie zmywam makijaż. Daję jej szansę odpocząć i odetchnąć. Zimą jest to jeden dzień w tygodniu, latem natomiast nawet 4-5.

3. Zadania specjalne




Mniej więcej 1-2 razy w tygodniu staram się nałożyć na buzię maseczkę. Najczęściej jest to Żelowa maseczka aloes&bambus Organic Shop, która w moim prywatnym odczuciu robi raczej mniej niż więcej. Co jakiś czas sięgam również po maseczki w saszetkach i są to maseczki z glinkami lub różana Ziaja, Happy per Aqua Flos-Lek lub nic nie robiąca Bielenda, hydrożelowa maseczka nawilżająca, która jest diabelnie wydajna, a nie robi nic, i staram się ją po prostu zużyć.

Na nos i brodę raz w tygodniu nakładam maseczkę peel-off Himalaya Herbals migdał&ogórek. Ten produkt ma usuwać zaskórniki, w praktyce delikatnie je redukuje, natomiast zrywanie jej jest dość drastyczne i wiąże się ze skutecznym usunięciem suchych skórek, których w tych okolicach mam bardzo dużo. Traktuję ją bardziej jako peeling niż faktyczne oczyszczanie porów.

Więcej o maseczce Flos-Lek tutaj: klik


W opakowaniu po Carmexie mieszka Sudocrem, który jest niezastąpiony w leczeniu ewentualnych wyprysków. Mam go malutkie pudełeczko, bo i tak ta ilość starczy mi na lata, resztę oddałam siostrze, która z powodzeniem leczy nim trądzik na całej buzi.

Pod oczami rano ląduje Przeciwzmarszczkowy krem z pietruszką Ziaja, który subtelnie nawilża i odświeża, lubię go za przyjemne uczucie ulgi jakie daje. Nie mam problemu ze szczypaniem, no chyba, że wepchnę go sobie do oczu, przed czym producent wyraźnie ostrzega. Jak sama nazwa wskazuje jest to krem przeciw zmarszczkom, a nie redukujący zmarszczki, więc śmiało stosuję go mimo, że zmarszczek jeszcze nie mam.

Na noc potrzebuję czegoś silniejszego i jest to Balsam z masłem Shea Organique w wersji mleko i nagietek, która jest niemal nieperfumowana, a dzięki zawartości olejków ładnie nawilża i natłuszcza okolice oka. Więcej o nim w tym poście: klik


Mam nadzieję, że moja pielęgnacja nie wydała Wam się wariacko skomplikowana. W moim odczuciu jest bardzo prosta, bo na co dzień używam ledwie kilku kosmetyków. Reszta bywa w użyciu jedynie od święta.

Ile z Was ma długi weekend i zamierza go owocnie spędzić?? Dajcie znać jak wygląda Wasza pielęgnacja twarzy, może jest coś co możecie mi polecić? Chętnie poczytam Wasze posty na ten temat.

Miłego łikendu:)
:*
Milka


środa, 18 czerwca 2014

Gadżety z Inglota warte uwagi - Duraline, Thinner, puszki i grzebyki:)

Pocieszcie mnie proszę i powiedzcie, że nie tylko ja jestem tak udana by łapać grypę w czerwcu. Przez cały rok czułam się źle ledwie dwa dni, a kiedy jest pięknie, ciepło i nic tylko iść na spacer, to ja siedzę w domu pod kocem z nieodłącznym kartonem chusteczek.

Tym razem spróbuje Was zaprzyjaźnić z kilkoma produktami, które można za niewielkie pieniądze nabyć w sieci Inglot, a które mniej lub bardziej mają szansę zrewolucjonizować Wasz makijaż twarzy i paznokci:)



Na pierwszy ogień znany w blogosferze płyn Duraline.

Z założenia jest to płyn umożliwiający nakładanie sypkich cieni i pigmentów. W praktyce nada się również do zamieniania cieni w linery, jako rozcieńczacz / zagęszczacz maskar i podkładów, a na mniej wymagających powiekach śmiało można go też stosować jako bazę pod cienie. Przetestowałam go już chyba na wszystkie możliwe sposoby i nie ukrywam, że sprawdza się świetnie.
Moje serce podbił, kiedy zaczęłam go używać do tworzenia płynnej farbki do brwi. Zmieszany z cieniem umożliwia jego precyzyjna aplikację i sprawia, że makijaż brwi trzyma się w nienaruszonym stanie przez cały dzień.
Wiele osób zaleca używanie go poprzez mieszanie z cieniami na wieczku lub osobnej paletce, ja jednak mam wygospodarowany kawałeczek cienia, który używam tylko do brwi i nie bawię się w kruszenie , przesypywanie, mieszanie i sprzątanie:)
Polecam zrobić próbę uczuleniową, bo choć na moich wrażliwych oczach nie zrobił wrażenia, to jednak są osoby, które uczula.
Za 9ml płynu zapłacimy około 20zł. Nie martwcie się, to się nie kończy. Ważny jest ledwie przez 9 miesięcy, a zużycie go w tym czasie jest niemożliwe, mimo, ze używam go prawie codziennie.

Mniej znany, a równie przydatny jest płyn Thinner. 

Ten pan to nic innego jak rozcieńczacz lakierów do paznokci. Wiele osób rozcieńcza swoje lakiery przy użyciu zmywacza, co często zmienia właściwości lakieru. Ten płyn absolutnie nie wpływa na trwałość czy tempo wysychania lakieru. Niewielka kropla wlana do lakieru i pozostawienie na noc pozwala przywrócić lakierowi pierwotną konsystencję.

To do czego się przyczepię to stosunek ceny do pojemności. Za 9 ml płacimy 12 złotych.
Jeśli macie dużą kolekcję lakierów, to płyn nie starczy Wam na długo.
Ważne jest, by aplikować go przy pomocy strzykawki z igłą, dzięki czemu unikniemy marnowania produktu podczas próby przelania.

Podobny kosmetyk ma w swojej ofercie Delia, jednak jest on jeszcze trudniej dostępny niż Inglot, bo właściwie jedynie w Internecie.


Kolejny mój faworyt wśród akcesoriów tej firmy, czyli Grzebyk do rozczesywania rzęs. 

Niby nic, a jednak coś. W porównaniu do innych grzebyków, igiełki tego pana są całkowicie metalowe, a przy tym bardzo cienkie. Rozczesują rzęsy błyskawicznie, dokładnie, zbierają grudki, dzięki czemu efekt tuszowania jest dużo ładniejszy. Na dodatek jest to produkt kompaktowy, składa się na pół, przez co nie zajmuje miejsca i nie ryzykujemy jego połamaniem się. 

Za to małe cudo zapłacimy 16zł.




Ostatni na liście, a zarazem prawdopodobnie mój ulubiony: Puszek do pudru

Znowu drobiazg, a jak odmienił mój makijaż. 
Ponieważ na co dzień używam dość ciężkiego kremu z filtrem, a nie używam podkładu, potrzebuję by mój puder nieco krył, a przy tym porządnie matowił. Pędzel niemalże odbiera pudrowi krycie, bardzo ciężko go nałożyć tak, by wyrównał koloryt cery. Zwykły puszek "zjada" puder, przez co ten szybko się kończy. 

Puszek Inglota "oddaje" puder na twarz, brudzi się bardzo powoli. Łatwo można "wcisnąć" puder w twarz już przy niewielkiej ilości, przez co lepiej się trzyma, ładniej kryje i w ogóle cud miód. 

Na dodatek kosztuje grosze, bo opakowanie zawierające dwie sztuki to koszt 13zł, a przy zakupach powyżej 20zł, zapłacimy za nie jedynie 5zł. 

Gdyby ktoś wątpił w moje słowa pokazuję puszek Inglota po tygodniu używania, w stosunku do puszku dołączanego do standardowego pudru po jednym użyciu, tutaj akurat puszek z Maybelline Affinitone.
(Wiem, że puszku nie używa się tydzień i w ogóle fuj, ale chciałam Wam pokazać różnicę)



Czy kogoś zachęciłam do odwiedzin w Inglocie?? Te drobiazgi niby nic wielkiego nie znaczą, a jednak od kiedy je mam, mój makijaż stał się nieco łatwiejszy. Nie straszny mi już zaschnięty lakier czy maskara, świecący nos czy rzęsy a'la nogi pająka. 

Okej, koniec zachwytów. Na następny raz poszukam bubla:D

:*
Milka

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Nowość z drogeryjnej półki - płyn micelarny Green Pharmacy

Cześć Kochane:)

Dzisiaj powrót do tematu pielęgnacji, tym razem do demakijażu. Ten produkt już na wstępie mogę nazwać moim odkryciem ostatnich dni. Chapsnęłam go z półki niemalże zaraz po dostawie, przetestowałam na sobie oraz wieczorowych makijażach moich sióstr i sprawdza się super:)


Dlaczego mnie tak zachwycił??

Po pierwsze skład: Aqua, Glycerin, Sodium Cocoamphoacetate, Polysorbate-20, Maltooligosyl Glucoside/Hydrogenated Starch Hydrolysate, Propylene Glycol, Avena Sativa Kernel Extract, Panthenol, Citric Acid, Tetrasodium Edta, DMDM Hydantoin, Iodopropynyl Butylcarbamate

Produkt nie zawiera parabenów, detergentów, sztucznych barwników ani substancji zapachowych. 
Skład bije na głowę firmy takie jak np. Tołpa, której płyn już niebawem tutaj zagości. 

Dostępne są dwie wersje produktu - rumiankowa oraz z owsem. Różnią się one tylko jednym składnikiem tj. ekstraktem. 

Za 500 ml płynu bez promocji płacimy 12zł. No biznes życia.

Opakowanie jest solidne, poręczne i zamykane na klik, który obawiam się, że długo nie pożyje, dlatego trzeba się z nim ostrożnie obchodzić. Otworek jest na tyle nieduży, że wylewa się optymalna ilość produktu i nie ma mowy o wylewaniu na ręce czy podłogę. 

Zapachu brak, jest zupełnie neutralny. 

A co z działaniem??

Jako jeden z nielicznych testowanych przeze mnie przeszedł test linera żelowego Essence. Jednym wacikiem zmywam makijaż oka niemalże do końca, drugim dokonuję tylko drobnych poprawek. Nic mnie nie szczypie, mimo moich wrażliwych oczu, nie muszę trzeć ani szorować, wszystko ładnie się rozpuszcza i zostaje na waciku. 
Spokojnie domył nawet mocne smokey z graficzną kreską - ledwie dwoma wacikami. 

Pozostawia na skórze delikatną warstwę, jednak nie jest ona klejąca czy drażniąca, tak jak w wielu innych produktach. 

Szczerze polecam każdemu, kto szuka dla siebie ulubieńca. Za tę kwotę warto spróbować, bo nie mogę mu nic zarzucić i zdecydowanie otrzymuje tytuł mojego ulubieńca w tej kategorii produktów.

Czy już znacie i kochacie??

:*
Milka



sobota, 14 czerwca 2014

Moja kolorowa kolekcja cz.1 - bronzery. Paese, Flormar, Essence, Kobo

Dzisiaj powracamy do tematu kolorówki. Bronzery to chyba najmniej (poza podkładami) liczna grupa kosmetyków w mojej szafie. Przez długi czas ich nie używałam, lubię swoją bladość i nie chciałam się opalać, a większość bronzerów wydawała mi się zbyt pomarańczowa.
Jakiś czas temu coś mi się w główce przestawiło i moja kolekcja urosła do zawrotnej liczby sztuk 4.

Dzisiejszy post to taka niby recenzja porównawcza, bo każdy z tych kosmetyków zdążyłam już poznać.


Zacznę od bronzera, który był moim pierwszym i najmniej udanym zakupem. Zupełnie nieprzemyślany, pod wpływem impulsu - skoro wszyscy tego używają to czemu nie ja??


Matowy bronzer marki Essence, wersja blondes 01 natural

Już na zdjęciu widać, że jest to bronzer o ciepłym kolorycie, wpadający w pomarańczę. Na mojej ledwie lekko brzoskwiniowej skórze wychodzi nieciekawie, na dodatek ciężko się go rozciera i robi plamy. Kiedy jestem opalona, co rzadko się zdarza, i moja skóra ma cieplejszy odcień od biedy mogę go używać, natomiast szału nie ma. 
Na minus paskudne opakowanie, duże, nieporęczne ze zdrapującymi się napisami. I dodatek triglicerydów - ostrożnie jeśli macie skłonności do zapychania.
Na plus mogę mu na pewno zaliczyć pojemność, bo za cenę około 15zł, otrzymujemy ogromne 15g, co starczy chyba na całą wieczność. Plusem w moich oczach jest również jego zapach - pachnie obłędnie, jakby czekoladą kokosową. Czasem otwieram go tylko dla powąchania. 

Prawdopodobnie wpadnie w ręce mojej siostry, która ma zdecydowanie ciemniejszą karnację. 

Ten produkt nie nadaje się do konturowania, a jedynie do tworzenia efektu opalenizny. 



Mój najnowszy nabytek, czyli Matowy bronzer Paese 1M

Ten produkt pochodzi z mojego drugiego Paese Boxa, który kupiłam tuż przed upływem końca promocji. Używałam go namiętnie od czasu zakupu i jest to w tym momencie mój ulubieniec. 

Bronzer jest całkowicie matowy, w dość chłodnym odcieniu brązu. Nie jest to zupełnie zimny odcień, dlatego poza konturowaniem daje delikatny efekt ocieplenia karnacji. Na pewno nie stworzy efektu solarium, ale też nie będzie wyglądał jak smuga kurzu na policzku. 

Ładnie się rozciera, nie tworzy plam, ma całkiem niezłą trwałość. Oczywiście z czasem traci na intensywności, natomiast efekt konturowania jest widoczny nawet po wielu godzinach. 

Jeśli chodzi o kwestie bardziej techniczne, to opakowanie jest ładne, dość eleganckie, proste, czarne, z lusterkiem, zamykane na klik. Niestety mocno się brudzi, na opakowaniu pojawiają się smugi, a zatrzask jest dość chybotliwy i boję się o jego trwałość. 

Sam produkt dość mocno pyli przy nakładaniu, przez co opakowanie się brudzi, a on sam traci na wydajności. Mimo to, nie uważam go za produkt drogi, ponieważ za cenę 32 złotych otrzymujemy aż 10,5g produktu. 

Dla mnie ideał kolorystyczny na lato, do nieco cieplejszych makijaży. Pokuszę się o stwierdzenie, że jeśli kiedyś mi się skończy na pewno do niego wrócę. Występuję w dwóch wersjach kolorystycznych 1 i 2, oraz w dwóch wykończeniach - matowym oraz rozświetlającym. Dla każdego coś miłego:)

Dla chętnych porównanie kolorystyki Essence oraz Paese: 


Widać, że Paese jest dużo chłodniejszy prawda??

Bronzer od którego moja przygoda z tym typem produktu zaczęła się na dobre to Kobo Ideal Cover, czyli podkład w kremie w odcieniu 405 Suntanned


To produkt dość osobliwy, do którego używania niezbędny jest dobry, dość zbity pędzel. Ma bardzo, bardzo gęstą i tępą konsystencję. Nakłada się go najlepiej albo bezpośrednio z opakowania przy użyciu pędzla, albo w postaci kilku kropeczek pod linią żuchwy, nakładanych palcami, a następnie roztartych pędzlem. Rozciera się zadziwiająco łatwo, nie smuży i nie robi plam.

Jest niesamowicie wydajny, wystarczy go minimalna ilość, by utrzymał się cały dzień, tak jak przystało na produkt kremowy. W jego kolorze znajdziecie nie tyle pomarańczowe, co czerwone tony, jest to zdecydowanie ciepły kolor, natomiast wygląda naturalnie i absolutnie nie daje efektu taniej solary. Nadaje się do konturowania twarzy.

Za cenę około 20 złotych otrzymujemy 23g produktu, co zapewne starczy mi do śmierci:)



Ostatni z mojej skromnej kolekcji, czyli Flormar P115 Duo Blush Coral&Beige

Jest to połączenie różu i bronzera, choć wyjściowo jest to kolekcja podwójnych róży. Ja ten produkt kupiłam własnie dla bronzera, który jest idealnie zimnym, jaśniutkim odcieniem szarawego brązu. Nic tak łagodnie jak on nie eksponuje policzków, bez nadawania im opalenizny. Idealny do chłodnych makijaży, a przede wszystkim zimą, kiedy wszystko co ciepłe wygląda na mnie śmiesznie.

Za cenę 15zł otrzymujemy po 7 g różu i bronzera w arcypaskudnym opakowaniu, no ale cóż. Płacę za jego wnętrze. Produkt nie pyli, łatwo nabiera się na pędzel, opakowanie pozostaje czyste. 

Teoretycznie w różu oraz w bronzerze znajdują się złote drobinki, jednak są one tak drobno zmielone, że niemalże niewidoczne na twarzy. Myślę, że po nałożeniu kilkunastu warstw jest szansa na uzyskanie efektu kuli dyskotekowej. 

Tego pana polecam w szczególności wszystkim bladolicym, dla których standardowy bronzer jest zbyt ciemny i mają problem z powstawaniem plam i efektem brudnej lub spalonej słońcem twarzy. Z nim nic takiego Wam nie grozi. 


Na tym zdjęciu ładnie widać, jaką kolorystykę mają poszczególne bronzery.
Gdybym miała je uszeregować od najchłodniejszego do najbardziej pomarańczowego wyglądałoby to tak:
Flormar, Paese, Kobo, Essence, z tym że jedynie Essence ma prawdziwie pomarańczowy kolor. Resztę mogę z czystym sumieniem polecić i z żadnego z nich bym nie zrezygnowała. 

Swatche wyszły nieco przekłamane, ponieważ bronzer Paese wygląda na bardziej pomarańczowy od bronzera Essence, co jest absolutną nieprawdą. Najlepiej kolory oddaje zdjęcie powyżej.

Od lewej: Flormar, Paese, Essence, Kobo. Kobo jako produkt w kremie swatchuje się najmocniej.



 Mam nadzieję, że ten post okaże się komuś pomocny przy poszukiwaniu bronzera. Essence oddam w dobre, siostrzane ręce, natomiast pozostałe będę kochać i po malutku zużywać. 

Życzę Wam miłego popołudnia, dajcie znać czy znacie te produkty i czy Wasze zdanie choć trochę pokrywa się z moim. 

:*
Milka

niedziela, 8 czerwca 2014

Tołpo, tak bardzo nie! O trzech braciach Tołpa - średnim, złym i jeszcze gorszym...

Tak jak wspomniałam w poprzednim poście, wśród upominków ze spotkania znalazły się tez paczki, które bardzo mnie zawiodły.
Paczka od firmy Tołpa była zapchana pudełeczkami po samiutkie brzegi i do tej pory zdążyłam przetestować zaledwie kilka z nich. Znalazły się tam zarówno buble, jak i moi nowi ulubieńcy, o których innym razem. Dzisiaj ta mało przyjemna część, czyli kosmetyki, które albo nie robią nic, albo robią źle.

Przyznaję, że co jak co, ale specjalistów od marketingu mają tam niezłych. Byłam nastawiona na same cuda, szczególnie biorąc pod uwagę dość wysoką cenę produktów. Troszkę dałam się zwieść i na 5 testowanych produktów, 4 okazały się nędzne, a tylko jeden cudowny:(

Tak przedstawia się wszystko, co czeka na mnie do testów:


Na pierwszy ogień średniak, czyli Regenerujący krem-maska do rąk

Jeżeli w nazwie produktu widzę słowo maska, to spodziewam się czegoś o bardzo silnym działaniu. Producent obiecuje nam regenerację, odżywienie, nawilżenie, odmłodzenie i nie wiem co jeszcze. Jak to ma się do rzeczywistości?? Niestety marnie. 
Krem faktycznie lekko nawilża, bardzo szybko się wchłania i nadaje się do użytku w ciągu dnia. Niestety, absolutnie nie mogę nazwać go maską do rąk, bo działa zwyczajnie za słabo. Nawilżenie utrzymuje się dość krótko, przy mojej wymagającej skórze dłoni muszę go bez przerwy reaplikować, przez co traci an wydajności. Za cenę 10-15zł otrzymujemy 75ml produktu nazwanego maską, a będącego kremem. 

Sam producent zaleca używanie po każdym myciu rąk, w ten sposób stan dłoni faktycznie ma szansę się poprawić. Po zastosowaniu na noc rękawiczek, nie uzyskujemy efektu spektakularnego, z całą pewnością nie takiego, jakiego oczekuję od maski. 

Czy wrócę do tego produktu? Być może, czasami mam głupie pomysły. To nie jest zły produkt, po prostu przeciętny, moim zdaniem nie wart swojej ceny. Za te same pieniądze mamy trzy opakowania kremu Isana z mocznikiem, który działa o niebo lepiej.



Nieco gorzej niż krem spisywała się Borowinowa Sól do Kąpieli

Sól, rzekomo relaksująca, pachnie dość intensywnie ziołami, szałwią, lawendą, generalnie tak, jak ja sobie wyobrażam fioletową sól. Czy tylko mnie kolory odpowiadają zapachom?
Nie jestem fanką fioletowych zapachów, ale ten jest całkiem przyjemny i na dodatek intensywny. Niewielka ilość soli wypełnia zapachem całą łazienkę.
Dlaczego mówię, że produkt jest zły?? Ponieważ się NIE ROZPUSZCZA. Na dnie wanny zostają drapiące kamyczki, osad skrobie mnie w skórę kiedy siedzę sobie w wannie i próbuję się relaksować. Żeby się go pozbyć muszę po kąpieli wziąć prysznic, inaczej piasek wetrę w ręcznik.
Skład produktu jest milutki, same olejki, substancje zapachowe, ale ten piasek jest nie do zniesienia i z tego powodu odradzam kupno. Można znaleźć coś dużo milszego w podobnej cenie, np. produkty Wellness&Beauty z Rossmanna o pięknych, wypełnionych olejkami składach i bardzo apetycznych zapachach.

Oraz najgorszy z najgorszych, koszmarek jakich mało, czyli Matujący żel do mycia twarzy

Ten cudowny kosmetyk zawiera na pierwszym miejscu w składzie SLS, a kawałek dalej sól kuchenną. Cacy prawda? Matuje - oczywiście. Robi z twarzy wysuszony wiór, ściąga, szczypie w oczy, dramat. I nie mówię tego ja, jako posiadaczka cery suchej, ale mój chłopak, który ma cerę typowo trądzikową. Po kilku użyciach żel poszedł w odstawkę. Stoi w szafie i jako, że nie wyrzucam kosmetyków, zużyję go zapewne do mycia stóp lub czegoś równie twórczego...


Nie lubię pisać negatywnych recenzji, ale jeśli kosmetyki są na tyle drogie jak te Tołpy, uważam, że warto Was ostrzec. Nie dajcie się nabrać na buble.

Dajcie znać, czy któraś z Was ma z tymi kosmetykami więcej miłych wspomnień. A może są inne buble Tołpy, przed którymi powinnam się strzec?

:*
Milka

piątek, 6 czerwca 2014

Garść kosmetyków Flos-Lek, coś dla twarzy i coś dla ciała

Z marką Flos-Lek nie miałam wiele do czynienia. Na krótki czas w mojej kosmetyczce pojawił się żel pod oczy, który niespecjalnie zapadł mi w pamięć.
Kiedy na spotkaniu blogerek otrzymałam od firmy paczkę kosmetyków pielęgnacyjnych byłam zaskoczona, ponieważ nie wiedziałam, że ich oferta jest tak szeroka.
Jak niedługo się przekonacie wiele firm zawiodło mnie bardzo, natomiast ta paczka jest jedną z najbardziej udanych. Dobre opinie pisze się przyjemnie:)



Na pierwszy ogień najlepszy moim zdaniem produkt, czyli Masło do ciała Opuncja i Biała herbata. 

Nie wiem z jakiej racji, ale to masło niesamowicie pachnie winogronami. Zapach zostaje na ciele na długo, podobnie jak efekt mocnego nawilżenia skóry. To prawdopodobnie najlepszy produkt nawilżający jaki testowałam. Masło nie zawiera parafiny, a mimo to tworzy otulającą warstewkę, która utrzymuje w dobrym stanie nawet moją ekstremalnie suchą skórę nóg. Wchłania się dość powoli, ale jest to na tyle treściwy i skuteczny kosmetyk, że jestem w stanie mu to wybaczyć.

Swoje działanie zawdzięcza składowi, który opływa w emolienty i choć nie jest to skład naturalny to działa u mnie lepiej niż niejeden kosmetyk z wielkim napisem EKO.

Masełko testowałam w skrajnych warunkach, bo zimą, kiedy skóra wręcz na mnie pęka i łuszczy się. Szkoda mi było je zużyć, bo niestety jest dość ciężko dostępne. Na pewno znajdziecie je w niektórych aptekach i sklepach zielarskich, a także w sieci drogerii Super-Pharm. 

Występuje w kilku różnych wersjach zapachowych, od owocowych, aż po bardzo słodkie, więc każdy znajdzie coś dla siebie. 
Nie jest tanie bo za opakowanie o pojemności 240ml zapłacimy minimum 20zł. 

Z całego serca polecam wszystkim sucholcom, szczególnie na okres zimowy. Z całą pewnością do niego wrócę i będę testować inne wersje zapachowe, bo winogrono nie jest najbliższe mojemu sercu, pod jednym wszakże warunkiem - że uda mi się je gdzieś dorwać. 

Dermowypełniający krem na dzień


Przyznam, że to lekka gafa, wrzucać blogerkom do paczki krem dermowypełniający. Produkt dostała do testowania moja mama, a i ja z czystej ciekawości pacnęłam go kilka razy na twarz. 

Zarówno ja jak i mama, mamy co to tego kremu podobne odczucia. Konsystencja to istne cudo, lekka, aksamitna, wchłania się błyskawicznie, nie zostawia na twarzy żadnej warstwy, nadaje się pod makijaż.
Bardzo sympatycznym aspektem kremu jest zapach - świeży, nienachalny, bardzo przyjemny.

Nawilżenie nie jest może spektakularne, ale skóra po jego użyciu jest zrelaksowana, wygląda ładnie i zdrowo. Od kremu na dzień nie wymagam takiego działania jak od produktu na noc. 
Mimo bardzo wrażliwej cery mojej i mamy, żadna z nas nie odczuła podrażnienia, nawet wtedy, gdy skóra była lekko zmasakrowana po dniu na wietrze. 

Jeśli chodzi o jego działanie dermowypełniające, to nie oszukujmy się. Żaden krem nie usunie nam zmarszczek, takie cuda tylko u chirurga. Na pewno jednak ładnie nawilżona, promienna skóra wygląda młodziej i mama była z efektów działania kremu zadowolona. Niewykluczone, że wróci do tego kosmetyku w najbliższym czasie, bo ciężko o dobry krem do cery wrażliwej, a ten sprawdzał się dobrze. 

Produkt kosztuje przyzwoicie, bo około 25zł za 50ml. 


Nawilżająca maseczka Happy Per Aqua

To jest produkt o bardzo wysokiej zawartości mocznika, znajdziemy go już na trzecim miejscu w składzie, niedaleko przed sokiem z aloesu i olejem z nasion bawełny. 
Ze względu na obecność mocznika, u osób z nadwrażliwością na ten składnik, może wystąpić podrażnienie. Prawdopodobnie stąd wynikają skrajne recenzje. Moja skóra, choć wrażliwa, najwyraźniej ma mocznik w poważaniu, bo toleruje maseczkę bardzo dobrze.

Producent zmyślnie podzielił 10ml saszetkę na części, dzięki czemu maseczka się nie marnuje. Konsystencja jest dość rzadka, stąd niewiele produktu trzeba, by pokryć nim całą twarz, szyję i dekolt.

Jeśli chodzi o wspomniane nawilżenie, to mam mieszane uczucia. Maseczka nawilża, nie zaprzeczam, lepiej niż wiele innych, testowanych przeze mnie. Wciąż jednak nie jest to poziom nawilżenia, który zapewniłaby długotrwały komfort mojej marudnej, suchej jak wiór skórze. Na razie nie znalazłam nic lepszego od tej maseczki, dlatego ma ode mnie plusa. 

Z przyjemnością kupiłabym całą tubkę jednak produkt dostępny jest tylko w 10ml saszetkach, w cenie około 1,50zł. 


Podsumować te produkty mogę prosto: są bardzo dobre, za szczególnym uwzględnieniem masła, które jest moim ulubieńcem. Mniej wymagającym niż moja cerom, mogę śmiało polecić wszystkie. 

Tymczasem życzę Wam miłego wieczoru i idę wyciągać mojego M. do kina, w końcu jest piątek wieczór prawda??  :)

:*
Milka

czwartek, 5 czerwca 2014

Oriflame The One Rose Gold - kremowy cień do powiek + pokazywanie ryjka w internetach...

Ostatnio sporo tutaj kolorówki, prawda? Nie da się ukryć, że od czasu, gdy wciągnęło mnie blogowanie, moja kolekcja znacząco się powiększyła. 

Jakiś czas temu w moje ręce wpadła nowość od Oriflame, cień w kremie w jakże modnym ostatnio kolorze różowego złota. Ponieważ ten kolor skutecznie podbija niebieską tęczówkę, nie mogłam pozostać mu obojętna. 



Cień zamknięty jest w niedużym szklanym słoiczku o pojemności 4g.
Moje pierwsze zastrzeżenie dotyczy konsystencji produktu. Producent obiecuje nam kremową formułę, podczas gdy moim zdaniem cień jest niemal zupełnie suchy. Z powodzeniem aplikuję go pędzelkiem. To zupełnie co innego niż Color Tatoo od Maybelline.

Cień ma ładny kolor, lekko różowawego złota, jednak ze względu na konsystencję kolor jest słabo widoczny na powiece. Intensywność barwy można stopniować jedynie w niewielkim stopniu.



Wykończenie to delikatna perła, nienachalna, bez błyszczących drobinek, jednak rozświetlająca.

Mam spore zastrzeżenie do trwałości produktu. Jako że nie jest to typowy krem, cień słabo trzyma się bez bazy, a już na pewno jako baza się nie nadaje. Ugruntowany w załamaniu powieki innym cieniem trzyma się ładnie i dosyć długo, ale nie do końca tego oczekiwałam.

Natchniona cieniem zmalowałam sobie na oku makijaż, bardzo lekki, dziewczęcy. Gotowa jestem stwierdzić, że byłaby to całkiem rozsądna propozycja na makijaż ślubny.

Z góry zastrzegam, makijaż przygotowałam na imprezę rodzinną i dopiero po fakcie uznałam, że dorzucę go do recenzji. Na buzi nie mam ani grama podkładu, a jedynie puder, a i konturowanie niemal niewidoczne, bo niedostosowane do zjadającego kolory aparatu.

A z innej beczki, bardzo się wstydzę pokazywać moją twarz w internecie. Weźcie pod uwagę, że jest to mój debiut i nie uciekajcie na widok mojej arcyuroczej twarzyczki:)

Toteż do rzeczy:



Makijaż oka to w wewnętrznym kąciku rozświetlacz MUA z poprzedniego posta, na całej powiece cień Oriflame, załamanie powieki bardzo subtelnie podkreślone cieniem w chłodnym odcieniu brązu, numeru brak, nazwy brak. Mój absolutny ulubieniec, jednak Inglot ma w swojej ofercie wiele podobnych, więc z całą pewnością każdy znajdzie coś podobnego dla siebie.
Kreska na górnej linii rzęs to Essence Long-Lasting odcień 02 Hot Chocolate, na linii wodnej biała z serii klasycznej.
Brwi zaznaczone cieniem w kremie Permanent Taupe.


Dlaczego aparat zrobił z konturowania dwie kreski koloru?? Nie wiem, ale potestuję i sprawdzę:)
Konturowanie podkładek Kobo Ideal Cover w najciemniejszym odcieniu 403, na kościach policzkowych rozświetlający róż Bourjois w kolorze 95. 
Wybaczcie mi proszę brak korektora/podkładu, na co dzień ich nie używam, ot spontanicznie wykonane zdjęcia:)
Na ustach Celia Nude 602.

A oto i ja w całej okazałości. Prawdziwa ze mnie piękność prawda?? ;)



Wszystkie wykorzystane do wykonania makijażu produkty za wyłączeniem zdezelowanego pudru Synergen:)




Czy mogę polecić?? Mogę. Cień ma ładny, nienachalny, codzienny kolor, na bazie przyzwoitą trwałość. Można nim szybko zrobić cały makijaż oka. Nie można się jednak po nim spodziewać cudów, a przede wszystkim mokrej, kremowej konsystencji, bo jest mu zdecydowanie bliżej do klasycznego cienia prasowanego.

Tymczasem życzę Wam dobranoc:)
:*
Milka



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popularne posty