wtorek, 23 września 2014

O wczuwaniu się w rolę studentki i co dalej z blogiem?

A więc jestem. Ostatecznie przybyłam do mojego mieszkania studenckiego. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do myśli, że to tutaj teraz będzie mój dom. Mój pokoik jest malutki, ale pokochałam go od pierwszego wejrzenia. Poza tym, jak mogłabym spędzić najbliższy rok w miejscu, którego nie lubię?

Widok z okna nastraja dzisiaj raczej depresyjnie. 

Został mi niespełna tydzień do rozpoczęcia zajęć, książki wciąż czekają na swoje miejsce na półce, materiały od starszych roczników powoli rosną w pokaźną gromadkę.

Jedyne co mi teraz pozostało to rozpakować bagaże i znaleźć w sobie dużą porcję odwagi i wiary w siebie na następne miesiące. 

Dziwne studia ta medycyna. Każdy napotkany człowiek mówi mi co innego: jeden, że będzie strasznie, że nie będę jeść, spać, tylko non stop zakuwać. Kto inny, że jest fajnie. Nauki po uszy, ale nie do przesady, a i wyspać się da. 

Nie daję się zastraszyć. Wierzę w to, że sobie poradzę, bo i tak przeszłam już swoją drogę, żeby znaleźć się tu gdzie jestem. I od wizji nauki dużo bardziej przeraża mnie to, że nikogo nie znam, nie wiem jakich ludzi spotkam na swojej drodze. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ludzie są tym, co w głównej mierze buduje naszą rzeczywistość. 

Mój blog w najbliższym czasie na pewno nie będzie kosmetycznym. Nie sądzę, bym w natłoku zajęć znalazła czas na robienie zdjęć i skrobanie postów. W wolnej chwili mam jeszcze plan, by stworzyć dla Was post o tym, jak organizuję swoją naukę i swój czas, bo tego typu posty bardzo mi samej pomogły. 

Na Wasze komentarze i wiadomości e-mail będę na pewno odpowiadać, bardzo się cieszę, że jesteście ze mną. Wrócę do Was bardziej kosmetycznie zapewne po letniej sesji, kiedy będę miała nieporównywalną do najbliższej ilość czasu. 

Pozdrawiam Was ciepło z chłodnego i szarego dzisiaj Gdańska. Chętnych zapraszam na herbatkę,a co:)

Do następnego razu,
Milka

sobota, 13 września 2014

Rok spędzony w domu, czyli w oczekiwaniu na cud...

Spośród moich czytelników jedynie niewielka część wie, że moje plany na przyszłość w zeszłym roku "wzięły w łeb". Wyniki mojej matury nie dały mi cienia szansy na studiowanie wymarzonego kierunku - patrz medycyny. 

Rozpoczęcie jakichkolwiek studiów wiązałoby się z wyjazdem z rodzinnej miejscowości i w zasadzie brakiem możliwości poprawienia matury, a ja jestem uparta, wiedziałam, że inny kierunek absolutnie mnie nie zadowala. Wspólnie z rodzicami, bez chwili namysłu widzieliśmy, że ten rok spędzę w domu i spróbuję poprawić wynik. 

Jak było? Różnie. 
Niektóre tygodnie były straszne, straciłam kontakt ze znajomymi, którzy wyprowadzili się do innych miast, mój chłopak wylądował 250 km ode mnie. A na dodatek dręcząca niepewność i budzenie się w środku nocy z myślą "Czy mi się uda?". Były dni, kiedy nie wierzyłam w siebie, byłam zła na cały świat i nie miałam siły na nic. Całe dnie spędzałam sama w domu w towarzystwie książki, bez absolutnie żadnego zapału do nauki.

Ale wiem też, że ten rok wiele mi dał. 
Odcięcie się od dawnych znajomości pozwoliło mi spotkać na swojej drodze innych ludzi, w tym śmiało mogę powiedzieć, jedyną moją przyjaciółkę, która jak nikt inny, wspierała mnie przez cały czas. Wykorzystałam czas i zdałam egzamin językowy, zrobiłam prawo jazdy, zaczęłam uprawiać jogę i poświęciłam nieco czasu na bloga. 

Po blogu świetnie widać lepsze i gorsze dni... Kiedy pisałam znaczy, że był akurat ten lepszy:) 

Teraz, chociaż jest już wrzesień, mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że nie żałuję swojej decyzji w żadnym stopniu, bo osiągnęłam swój cel. Za dwa tygodnie zaczynam studia na uczelni, na którą chciałam się dostać. Moja psychika wiele przeszła, ale wyszłam z tego starcia silniejsza i mniej może mnie złamać. 

Dziewczęta i Chłopcy/ Kobiety i Mężczyźni. 
Walczcie o swoje marzenia i nie poddawajcie się presji. To od Was zależy Wasze życie, bo to Wy musicie je przeżyć:)

A jeśli są tu jacyś maturzyści, którzy chcieliby ode mnie wyciągnąć nieco więcej na temat przygotowań, przeżyć czy czegokolwiek innego, dajcie znać:) 

Pozdrawiam Was ciepło 
:*
Milka

czwartek, 19 czerwca 2014

O rutynie pielęgnacyjnej vol.2 - moja pielęgnacja twarzy.

Dzisiaj post z tych, które sama bardzo lubię podczytywać. Zawsze mogę podchwycić kilka ciekawych kosmetyków do swojej kolekcji, szczególnie jeśli akurat trafię na blogerkę o podobnym typie skóry do mojej.

Moja pielęgnacja skóry jest dosyć prosta, jednak wiele zależy w niej od pory roku. Latem moja skóra ma niemal zupełny luz, ograniczam się do niezbędnego minimum.

Na wstępie wspomnę jeszcze tylko, że mam skórę suchą, w kierunku mieszanej, tzn. że bez przerwy męczę się z suchymi skórkami, ściągnięciem i liszajami, jednak w strefie T pojawiają się zaskórniki.
Nie mam problemów z trądzikiem, pojawiają się pojedyncze wypryski, przeważnie tuż przed miesiączką.


 Tak prezentuje się aktualnie cały zestaw. Wydaje się dużo, jednak wielu z tych produktów używam jedynie raz w tygodniu lub jeszcze rzadziej. Latem, kiedy pielęgnacja jest uproszczona wiele z nich całkowicie idzie w odstawkę.

1. Oczyszczanie




Rano nie używam zazwyczaj nic poza tonikiem, moja skóra rzadko zbiera sebum przez noc, a użycie wody dodatkowo ją przesusza. Toniki Ziaja są ze mną od bardzo dawna, są niedrogie, odświeżają, może nie czynią cudów, ale nie tego oczekuję. Nie polecam jedynie wersji z aloesem, ponieważ jest najmniej delikatna.
Mniej więcej dwa razy w tygodniu używam peelingu enzymatycznego. Aktualnie jest to Dermedic Hydrain Hialuro, który owszem, działa, jednak zawiera parafinę na początku składu i jest znacznie mniej skuteczny od innych produktów tego typu. Ze względu na skłonność do naczynek i podrażnień, nie sięgam po peelingi mechaniczne.
Wieczorem makijaż zmywam płynem micelarnym. Płynu micelarnego marki Tołpa nie lubię, jest niedelikatny, ma skład jak micel z biedronki, a jest kilka razy droższy. Nie wrócę do niego jednak nie wyrzucam kosmetyków, więc zużyję go do końca. Jeśli płyn nie radzi sobie z makijażem, bo np. używałam tego dnia trwałego linera, makijaż oczu zmywam olejkiem, którego aktualnie używam do twarzy.
Jeśli skóra potrzebuje oczyszczenia sięgam po mydełko Aleppo, którego mam już resztkę, a które stosowane codziennie nieco mnie wysusza. Jeśli buzia nie wymaga silnego oczyszczenia używam płynu Facelle, a w dni zwykłe po zmyciu makijażu, przecieram tylko buzię tonikiem Ziaji.

Post o mydełku Aleppo tutaj: klik

2. Odżywianie


Każdego dnia rano, po tonizowaniu, nakładam na buzię odrobinkę kremu nawilżającego, dzięki czemu zapobiegam nadmiernemu wytwarzaniu sebum w strefie T w ciągu dnia. Aktualnie jest to krem naprawczy do cery atopowej Bioliq, który lubię. Nie zapycha mnie, nawilża i odświeża. Chwilę później nakładam solidną warstwę kremu SPF 50+ marki Ziaja, wersja przeciwzmarszczkowa. Testowałam wiele różnych kremów z filtrem, ten pod makijaż sprawdza się dużo lepiej niż Iwostin i nie wysusza mojej skóry, ponieważ nie zawiera alkoholu.

Wieczorem po zmyciu makijażu, w zależności od dnia, nakładam na buzię kroplę serum rewitalizującego Bioliq, co do którego mam mieszane uczucia. Jego recenzja pojawi się niebawem. Na niego nakładam ponownie ten sam krem co rano lub kilka kropel oliwki Hipp, lub innego olejku, którego aktualnie używam.

Post o oliwce Hipp tutaj: klik

Latem zarówno serum jak i oliwka rzadziej bywają na mojej buzi, bo nie potrzebuje ona aż tak intensywnej pielęgnacji. Serum ograniczam do mniej więcej dwóch razy w tygodniu, podobnie oliwkę. Ich miejsce zajmuje lekki krem.

Ważnym elementem mojej pielęgnacji są dni nazywane przeze mnie resetem. W te dni nie nakładam na buzię nic, jedynie zmywam makijaż. Daję jej szansę odpocząć i odetchnąć. Zimą jest to jeden dzień w tygodniu, latem natomiast nawet 4-5.

3. Zadania specjalne




Mniej więcej 1-2 razy w tygodniu staram się nałożyć na buzię maseczkę. Najczęściej jest to Żelowa maseczka aloes&bambus Organic Shop, która w moim prywatnym odczuciu robi raczej mniej niż więcej. Co jakiś czas sięgam również po maseczki w saszetkach i są to maseczki z glinkami lub różana Ziaja, Happy per Aqua Flos-Lek lub nic nie robiąca Bielenda, hydrożelowa maseczka nawilżająca, która jest diabelnie wydajna, a nie robi nic, i staram się ją po prostu zużyć.

Na nos i brodę raz w tygodniu nakładam maseczkę peel-off Himalaya Herbals migdał&ogórek. Ten produkt ma usuwać zaskórniki, w praktyce delikatnie je redukuje, natomiast zrywanie jej jest dość drastyczne i wiąże się ze skutecznym usunięciem suchych skórek, których w tych okolicach mam bardzo dużo. Traktuję ją bardziej jako peeling niż faktyczne oczyszczanie porów.

Więcej o maseczce Flos-Lek tutaj: klik


W opakowaniu po Carmexie mieszka Sudocrem, który jest niezastąpiony w leczeniu ewentualnych wyprysków. Mam go malutkie pudełeczko, bo i tak ta ilość starczy mi na lata, resztę oddałam siostrze, która z powodzeniem leczy nim trądzik na całej buzi.

Pod oczami rano ląduje Przeciwzmarszczkowy krem z pietruszką Ziaja, który subtelnie nawilża i odświeża, lubię go za przyjemne uczucie ulgi jakie daje. Nie mam problemu ze szczypaniem, no chyba, że wepchnę go sobie do oczu, przed czym producent wyraźnie ostrzega. Jak sama nazwa wskazuje jest to krem przeciw zmarszczkom, a nie redukujący zmarszczki, więc śmiało stosuję go mimo, że zmarszczek jeszcze nie mam.

Na noc potrzebuję czegoś silniejszego i jest to Balsam z masłem Shea Organique w wersji mleko i nagietek, która jest niemal nieperfumowana, a dzięki zawartości olejków ładnie nawilża i natłuszcza okolice oka. Więcej o nim w tym poście: klik


Mam nadzieję, że moja pielęgnacja nie wydała Wam się wariacko skomplikowana. W moim odczuciu jest bardzo prosta, bo na co dzień używam ledwie kilku kosmetyków. Reszta bywa w użyciu jedynie od święta.

Ile z Was ma długi weekend i zamierza go owocnie spędzić?? Dajcie znać jak wygląda Wasza pielęgnacja twarzy, może jest coś co możecie mi polecić? Chętnie poczytam Wasze posty na ten temat.

Miłego łikendu:)
:*
Milka


środa, 18 czerwca 2014

Gadżety z Inglota warte uwagi - Duraline, Thinner, puszki i grzebyki:)

Pocieszcie mnie proszę i powiedzcie, że nie tylko ja jestem tak udana by łapać grypę w czerwcu. Przez cały rok czułam się źle ledwie dwa dni, a kiedy jest pięknie, ciepło i nic tylko iść na spacer, to ja siedzę w domu pod kocem z nieodłącznym kartonem chusteczek.

Tym razem spróbuje Was zaprzyjaźnić z kilkoma produktami, które można za niewielkie pieniądze nabyć w sieci Inglot, a które mniej lub bardziej mają szansę zrewolucjonizować Wasz makijaż twarzy i paznokci:)



Na pierwszy ogień znany w blogosferze płyn Duraline.

Z założenia jest to płyn umożliwiający nakładanie sypkich cieni i pigmentów. W praktyce nada się również do zamieniania cieni w linery, jako rozcieńczacz / zagęszczacz maskar i podkładów, a na mniej wymagających powiekach śmiało można go też stosować jako bazę pod cienie. Przetestowałam go już chyba na wszystkie możliwe sposoby i nie ukrywam, że sprawdza się świetnie.
Moje serce podbił, kiedy zaczęłam go używać do tworzenia płynnej farbki do brwi. Zmieszany z cieniem umożliwia jego precyzyjna aplikację i sprawia, że makijaż brwi trzyma się w nienaruszonym stanie przez cały dzień.
Wiele osób zaleca używanie go poprzez mieszanie z cieniami na wieczku lub osobnej paletce, ja jednak mam wygospodarowany kawałeczek cienia, który używam tylko do brwi i nie bawię się w kruszenie , przesypywanie, mieszanie i sprzątanie:)
Polecam zrobić próbę uczuleniową, bo choć na moich wrażliwych oczach nie zrobił wrażenia, to jednak są osoby, które uczula.
Za 9ml płynu zapłacimy około 20zł. Nie martwcie się, to się nie kończy. Ważny jest ledwie przez 9 miesięcy, a zużycie go w tym czasie jest niemożliwe, mimo, ze używam go prawie codziennie.

Mniej znany, a równie przydatny jest płyn Thinner. 

Ten pan to nic innego jak rozcieńczacz lakierów do paznokci. Wiele osób rozcieńcza swoje lakiery przy użyciu zmywacza, co często zmienia właściwości lakieru. Ten płyn absolutnie nie wpływa na trwałość czy tempo wysychania lakieru. Niewielka kropla wlana do lakieru i pozostawienie na noc pozwala przywrócić lakierowi pierwotną konsystencję.

To do czego się przyczepię to stosunek ceny do pojemności. Za 9 ml płacimy 12 złotych.
Jeśli macie dużą kolekcję lakierów, to płyn nie starczy Wam na długo.
Ważne jest, by aplikować go przy pomocy strzykawki z igłą, dzięki czemu unikniemy marnowania produktu podczas próby przelania.

Podobny kosmetyk ma w swojej ofercie Delia, jednak jest on jeszcze trudniej dostępny niż Inglot, bo właściwie jedynie w Internecie.


Kolejny mój faworyt wśród akcesoriów tej firmy, czyli Grzebyk do rozczesywania rzęs. 

Niby nic, a jednak coś. W porównaniu do innych grzebyków, igiełki tego pana są całkowicie metalowe, a przy tym bardzo cienkie. Rozczesują rzęsy błyskawicznie, dokładnie, zbierają grudki, dzięki czemu efekt tuszowania jest dużo ładniejszy. Na dodatek jest to produkt kompaktowy, składa się na pół, przez co nie zajmuje miejsca i nie ryzykujemy jego połamaniem się. 

Za to małe cudo zapłacimy 16zł.




Ostatni na liście, a zarazem prawdopodobnie mój ulubiony: Puszek do pudru

Znowu drobiazg, a jak odmienił mój makijaż. 
Ponieważ na co dzień używam dość ciężkiego kremu z filtrem, a nie używam podkładu, potrzebuję by mój puder nieco krył, a przy tym porządnie matowił. Pędzel niemalże odbiera pudrowi krycie, bardzo ciężko go nałożyć tak, by wyrównał koloryt cery. Zwykły puszek "zjada" puder, przez co ten szybko się kończy. 

Puszek Inglota "oddaje" puder na twarz, brudzi się bardzo powoli. Łatwo można "wcisnąć" puder w twarz już przy niewielkiej ilości, przez co lepiej się trzyma, ładniej kryje i w ogóle cud miód. 

Na dodatek kosztuje grosze, bo opakowanie zawierające dwie sztuki to koszt 13zł, a przy zakupach powyżej 20zł, zapłacimy za nie jedynie 5zł. 

Gdyby ktoś wątpił w moje słowa pokazuję puszek Inglota po tygodniu używania, w stosunku do puszku dołączanego do standardowego pudru po jednym użyciu, tutaj akurat puszek z Maybelline Affinitone.
(Wiem, że puszku nie używa się tydzień i w ogóle fuj, ale chciałam Wam pokazać różnicę)



Czy kogoś zachęciłam do odwiedzin w Inglocie?? Te drobiazgi niby nic wielkiego nie znaczą, a jednak od kiedy je mam, mój makijaż stał się nieco łatwiejszy. Nie straszny mi już zaschnięty lakier czy maskara, świecący nos czy rzęsy a'la nogi pająka. 

Okej, koniec zachwytów. Na następny raz poszukam bubla:D

:*
Milka

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Nowość z drogeryjnej półki - płyn micelarny Green Pharmacy

Cześć Kochane:)

Dzisiaj powrót do tematu pielęgnacji, tym razem do demakijażu. Ten produkt już na wstępie mogę nazwać moim odkryciem ostatnich dni. Chapsnęłam go z półki niemalże zaraz po dostawie, przetestowałam na sobie oraz wieczorowych makijażach moich sióstr i sprawdza się super:)


Dlaczego mnie tak zachwycił??

Po pierwsze skład: Aqua, Glycerin, Sodium Cocoamphoacetate, Polysorbate-20, Maltooligosyl Glucoside/Hydrogenated Starch Hydrolysate, Propylene Glycol, Avena Sativa Kernel Extract, Panthenol, Citric Acid, Tetrasodium Edta, DMDM Hydantoin, Iodopropynyl Butylcarbamate

Produkt nie zawiera parabenów, detergentów, sztucznych barwników ani substancji zapachowych. 
Skład bije na głowę firmy takie jak np. Tołpa, której płyn już niebawem tutaj zagości. 

Dostępne są dwie wersje produktu - rumiankowa oraz z owsem. Różnią się one tylko jednym składnikiem tj. ekstraktem. 

Za 500 ml płynu bez promocji płacimy 12zł. No biznes życia.

Opakowanie jest solidne, poręczne i zamykane na klik, który obawiam się, że długo nie pożyje, dlatego trzeba się z nim ostrożnie obchodzić. Otworek jest na tyle nieduży, że wylewa się optymalna ilość produktu i nie ma mowy o wylewaniu na ręce czy podłogę. 

Zapachu brak, jest zupełnie neutralny. 

A co z działaniem??

Jako jeden z nielicznych testowanych przeze mnie przeszedł test linera żelowego Essence. Jednym wacikiem zmywam makijaż oka niemalże do końca, drugim dokonuję tylko drobnych poprawek. Nic mnie nie szczypie, mimo moich wrażliwych oczu, nie muszę trzeć ani szorować, wszystko ładnie się rozpuszcza i zostaje na waciku. 
Spokojnie domył nawet mocne smokey z graficzną kreską - ledwie dwoma wacikami. 

Pozostawia na skórze delikatną warstwę, jednak nie jest ona klejąca czy drażniąca, tak jak w wielu innych produktach. 

Szczerze polecam każdemu, kto szuka dla siebie ulubieńca. Za tę kwotę warto spróbować, bo nie mogę mu nic zarzucić i zdecydowanie otrzymuje tytuł mojego ulubieńca w tej kategorii produktów.

Czy już znacie i kochacie??

:*
Milka



sobota, 14 czerwca 2014

Moja kolorowa kolekcja cz.1 - bronzery. Paese, Flormar, Essence, Kobo

Dzisiaj powracamy do tematu kolorówki. Bronzery to chyba najmniej (poza podkładami) liczna grupa kosmetyków w mojej szafie. Przez długi czas ich nie używałam, lubię swoją bladość i nie chciałam się opalać, a większość bronzerów wydawała mi się zbyt pomarańczowa.
Jakiś czas temu coś mi się w główce przestawiło i moja kolekcja urosła do zawrotnej liczby sztuk 4.

Dzisiejszy post to taka niby recenzja porównawcza, bo każdy z tych kosmetyków zdążyłam już poznać.


Zacznę od bronzera, który był moim pierwszym i najmniej udanym zakupem. Zupełnie nieprzemyślany, pod wpływem impulsu - skoro wszyscy tego używają to czemu nie ja??


Matowy bronzer marki Essence, wersja blondes 01 natural

Już na zdjęciu widać, że jest to bronzer o ciepłym kolorycie, wpadający w pomarańczę. Na mojej ledwie lekko brzoskwiniowej skórze wychodzi nieciekawie, na dodatek ciężko się go rozciera i robi plamy. Kiedy jestem opalona, co rzadko się zdarza, i moja skóra ma cieplejszy odcień od biedy mogę go używać, natomiast szału nie ma. 
Na minus paskudne opakowanie, duże, nieporęczne ze zdrapującymi się napisami. I dodatek triglicerydów - ostrożnie jeśli macie skłonności do zapychania.
Na plus mogę mu na pewno zaliczyć pojemność, bo za cenę około 15zł, otrzymujemy ogromne 15g, co starczy chyba na całą wieczność. Plusem w moich oczach jest również jego zapach - pachnie obłędnie, jakby czekoladą kokosową. Czasem otwieram go tylko dla powąchania. 

Prawdopodobnie wpadnie w ręce mojej siostry, która ma zdecydowanie ciemniejszą karnację. 

Ten produkt nie nadaje się do konturowania, a jedynie do tworzenia efektu opalenizny. 



Mój najnowszy nabytek, czyli Matowy bronzer Paese 1M

Ten produkt pochodzi z mojego drugiego Paese Boxa, który kupiłam tuż przed upływem końca promocji. Używałam go namiętnie od czasu zakupu i jest to w tym momencie mój ulubieniec. 

Bronzer jest całkowicie matowy, w dość chłodnym odcieniu brązu. Nie jest to zupełnie zimny odcień, dlatego poza konturowaniem daje delikatny efekt ocieplenia karnacji. Na pewno nie stworzy efektu solarium, ale też nie będzie wyglądał jak smuga kurzu na policzku. 

Ładnie się rozciera, nie tworzy plam, ma całkiem niezłą trwałość. Oczywiście z czasem traci na intensywności, natomiast efekt konturowania jest widoczny nawet po wielu godzinach. 

Jeśli chodzi o kwestie bardziej techniczne, to opakowanie jest ładne, dość eleganckie, proste, czarne, z lusterkiem, zamykane na klik. Niestety mocno się brudzi, na opakowaniu pojawiają się smugi, a zatrzask jest dość chybotliwy i boję się o jego trwałość. 

Sam produkt dość mocno pyli przy nakładaniu, przez co opakowanie się brudzi, a on sam traci na wydajności. Mimo to, nie uważam go za produkt drogi, ponieważ za cenę 32 złotych otrzymujemy aż 10,5g produktu. 

Dla mnie ideał kolorystyczny na lato, do nieco cieplejszych makijaży. Pokuszę się o stwierdzenie, że jeśli kiedyś mi się skończy na pewno do niego wrócę. Występuję w dwóch wersjach kolorystycznych 1 i 2, oraz w dwóch wykończeniach - matowym oraz rozświetlającym. Dla każdego coś miłego:)

Dla chętnych porównanie kolorystyki Essence oraz Paese: 


Widać, że Paese jest dużo chłodniejszy prawda??

Bronzer od którego moja przygoda z tym typem produktu zaczęła się na dobre to Kobo Ideal Cover, czyli podkład w kremie w odcieniu 405 Suntanned


To produkt dość osobliwy, do którego używania niezbędny jest dobry, dość zbity pędzel. Ma bardzo, bardzo gęstą i tępą konsystencję. Nakłada się go najlepiej albo bezpośrednio z opakowania przy użyciu pędzla, albo w postaci kilku kropeczek pod linią żuchwy, nakładanych palcami, a następnie roztartych pędzlem. Rozciera się zadziwiająco łatwo, nie smuży i nie robi plam.

Jest niesamowicie wydajny, wystarczy go minimalna ilość, by utrzymał się cały dzień, tak jak przystało na produkt kremowy. W jego kolorze znajdziecie nie tyle pomarańczowe, co czerwone tony, jest to zdecydowanie ciepły kolor, natomiast wygląda naturalnie i absolutnie nie daje efektu taniej solary. Nadaje się do konturowania twarzy.

Za cenę około 20 złotych otrzymujemy 23g produktu, co zapewne starczy mi do śmierci:)



Ostatni z mojej skromnej kolekcji, czyli Flormar P115 Duo Blush Coral&Beige

Jest to połączenie różu i bronzera, choć wyjściowo jest to kolekcja podwójnych róży. Ja ten produkt kupiłam własnie dla bronzera, który jest idealnie zimnym, jaśniutkim odcieniem szarawego brązu. Nic tak łagodnie jak on nie eksponuje policzków, bez nadawania im opalenizny. Idealny do chłodnych makijaży, a przede wszystkim zimą, kiedy wszystko co ciepłe wygląda na mnie śmiesznie.

Za cenę 15zł otrzymujemy po 7 g różu i bronzera w arcypaskudnym opakowaniu, no ale cóż. Płacę za jego wnętrze. Produkt nie pyli, łatwo nabiera się na pędzel, opakowanie pozostaje czyste. 

Teoretycznie w różu oraz w bronzerze znajdują się złote drobinki, jednak są one tak drobno zmielone, że niemalże niewidoczne na twarzy. Myślę, że po nałożeniu kilkunastu warstw jest szansa na uzyskanie efektu kuli dyskotekowej. 

Tego pana polecam w szczególności wszystkim bladolicym, dla których standardowy bronzer jest zbyt ciemny i mają problem z powstawaniem plam i efektem brudnej lub spalonej słońcem twarzy. Z nim nic takiego Wam nie grozi. 


Na tym zdjęciu ładnie widać, jaką kolorystykę mają poszczególne bronzery.
Gdybym miała je uszeregować od najchłodniejszego do najbardziej pomarańczowego wyglądałoby to tak:
Flormar, Paese, Kobo, Essence, z tym że jedynie Essence ma prawdziwie pomarańczowy kolor. Resztę mogę z czystym sumieniem polecić i z żadnego z nich bym nie zrezygnowała. 

Swatche wyszły nieco przekłamane, ponieważ bronzer Paese wygląda na bardziej pomarańczowy od bronzera Essence, co jest absolutną nieprawdą. Najlepiej kolory oddaje zdjęcie powyżej.

Od lewej: Flormar, Paese, Essence, Kobo. Kobo jako produkt w kremie swatchuje się najmocniej.



 Mam nadzieję, że ten post okaże się komuś pomocny przy poszukiwaniu bronzera. Essence oddam w dobre, siostrzane ręce, natomiast pozostałe będę kochać i po malutku zużywać. 

Życzę Wam miłego popołudnia, dajcie znać czy znacie te produkty i czy Wasze zdanie choć trochę pokrywa się z moim. 

:*
Milka

niedziela, 8 czerwca 2014

Tołpo, tak bardzo nie! O trzech braciach Tołpa - średnim, złym i jeszcze gorszym...

Tak jak wspomniałam w poprzednim poście, wśród upominków ze spotkania znalazły się tez paczki, które bardzo mnie zawiodły.
Paczka od firmy Tołpa była zapchana pudełeczkami po samiutkie brzegi i do tej pory zdążyłam przetestować zaledwie kilka z nich. Znalazły się tam zarówno buble, jak i moi nowi ulubieńcy, o których innym razem. Dzisiaj ta mało przyjemna część, czyli kosmetyki, które albo nie robią nic, albo robią źle.

Przyznaję, że co jak co, ale specjalistów od marketingu mają tam niezłych. Byłam nastawiona na same cuda, szczególnie biorąc pod uwagę dość wysoką cenę produktów. Troszkę dałam się zwieść i na 5 testowanych produktów, 4 okazały się nędzne, a tylko jeden cudowny:(

Tak przedstawia się wszystko, co czeka na mnie do testów:


Na pierwszy ogień średniak, czyli Regenerujący krem-maska do rąk

Jeżeli w nazwie produktu widzę słowo maska, to spodziewam się czegoś o bardzo silnym działaniu. Producent obiecuje nam regenerację, odżywienie, nawilżenie, odmłodzenie i nie wiem co jeszcze. Jak to ma się do rzeczywistości?? Niestety marnie. 
Krem faktycznie lekko nawilża, bardzo szybko się wchłania i nadaje się do użytku w ciągu dnia. Niestety, absolutnie nie mogę nazwać go maską do rąk, bo działa zwyczajnie za słabo. Nawilżenie utrzymuje się dość krótko, przy mojej wymagającej skórze dłoni muszę go bez przerwy reaplikować, przez co traci an wydajności. Za cenę 10-15zł otrzymujemy 75ml produktu nazwanego maską, a będącego kremem. 

Sam producent zaleca używanie po każdym myciu rąk, w ten sposób stan dłoni faktycznie ma szansę się poprawić. Po zastosowaniu na noc rękawiczek, nie uzyskujemy efektu spektakularnego, z całą pewnością nie takiego, jakiego oczekuję od maski. 

Czy wrócę do tego produktu? Być może, czasami mam głupie pomysły. To nie jest zły produkt, po prostu przeciętny, moim zdaniem nie wart swojej ceny. Za te same pieniądze mamy trzy opakowania kremu Isana z mocznikiem, który działa o niebo lepiej.



Nieco gorzej niż krem spisywała się Borowinowa Sól do Kąpieli

Sól, rzekomo relaksująca, pachnie dość intensywnie ziołami, szałwią, lawendą, generalnie tak, jak ja sobie wyobrażam fioletową sól. Czy tylko mnie kolory odpowiadają zapachom?
Nie jestem fanką fioletowych zapachów, ale ten jest całkiem przyjemny i na dodatek intensywny. Niewielka ilość soli wypełnia zapachem całą łazienkę.
Dlaczego mówię, że produkt jest zły?? Ponieważ się NIE ROZPUSZCZA. Na dnie wanny zostają drapiące kamyczki, osad skrobie mnie w skórę kiedy siedzę sobie w wannie i próbuję się relaksować. Żeby się go pozbyć muszę po kąpieli wziąć prysznic, inaczej piasek wetrę w ręcznik.
Skład produktu jest milutki, same olejki, substancje zapachowe, ale ten piasek jest nie do zniesienia i z tego powodu odradzam kupno. Można znaleźć coś dużo milszego w podobnej cenie, np. produkty Wellness&Beauty z Rossmanna o pięknych, wypełnionych olejkami składach i bardzo apetycznych zapachach.

Oraz najgorszy z najgorszych, koszmarek jakich mało, czyli Matujący żel do mycia twarzy

Ten cudowny kosmetyk zawiera na pierwszym miejscu w składzie SLS, a kawałek dalej sól kuchenną. Cacy prawda? Matuje - oczywiście. Robi z twarzy wysuszony wiór, ściąga, szczypie w oczy, dramat. I nie mówię tego ja, jako posiadaczka cery suchej, ale mój chłopak, który ma cerę typowo trądzikową. Po kilku użyciach żel poszedł w odstawkę. Stoi w szafie i jako, że nie wyrzucam kosmetyków, zużyję go zapewne do mycia stóp lub czegoś równie twórczego...


Nie lubię pisać negatywnych recenzji, ale jeśli kosmetyki są na tyle drogie jak te Tołpy, uważam, że warto Was ostrzec. Nie dajcie się nabrać na buble.

Dajcie znać, czy któraś z Was ma z tymi kosmetykami więcej miłych wspomnień. A może są inne buble Tołpy, przed którymi powinnam się strzec?

:*
Milka

piątek, 6 czerwca 2014

Garść kosmetyków Flos-Lek, coś dla twarzy i coś dla ciała

Z marką Flos-Lek nie miałam wiele do czynienia. Na krótki czas w mojej kosmetyczce pojawił się żel pod oczy, który niespecjalnie zapadł mi w pamięć.
Kiedy na spotkaniu blogerek otrzymałam od firmy paczkę kosmetyków pielęgnacyjnych byłam zaskoczona, ponieważ nie wiedziałam, że ich oferta jest tak szeroka.
Jak niedługo się przekonacie wiele firm zawiodło mnie bardzo, natomiast ta paczka jest jedną z najbardziej udanych. Dobre opinie pisze się przyjemnie:)



Na pierwszy ogień najlepszy moim zdaniem produkt, czyli Masło do ciała Opuncja i Biała herbata. 

Nie wiem z jakiej racji, ale to masło niesamowicie pachnie winogronami. Zapach zostaje na ciele na długo, podobnie jak efekt mocnego nawilżenia skóry. To prawdopodobnie najlepszy produkt nawilżający jaki testowałam. Masło nie zawiera parafiny, a mimo to tworzy otulającą warstewkę, która utrzymuje w dobrym stanie nawet moją ekstremalnie suchą skórę nóg. Wchłania się dość powoli, ale jest to na tyle treściwy i skuteczny kosmetyk, że jestem w stanie mu to wybaczyć.

Swoje działanie zawdzięcza składowi, który opływa w emolienty i choć nie jest to skład naturalny to działa u mnie lepiej niż niejeden kosmetyk z wielkim napisem EKO.

Masełko testowałam w skrajnych warunkach, bo zimą, kiedy skóra wręcz na mnie pęka i łuszczy się. Szkoda mi było je zużyć, bo niestety jest dość ciężko dostępne. Na pewno znajdziecie je w niektórych aptekach i sklepach zielarskich, a także w sieci drogerii Super-Pharm. 

Występuje w kilku różnych wersjach zapachowych, od owocowych, aż po bardzo słodkie, więc każdy znajdzie coś dla siebie. 
Nie jest tanie bo za opakowanie o pojemności 240ml zapłacimy minimum 20zł. 

Z całego serca polecam wszystkim sucholcom, szczególnie na okres zimowy. Z całą pewnością do niego wrócę i będę testować inne wersje zapachowe, bo winogrono nie jest najbliższe mojemu sercu, pod jednym wszakże warunkiem - że uda mi się je gdzieś dorwać. 

Dermowypełniający krem na dzień


Przyznam, że to lekka gafa, wrzucać blogerkom do paczki krem dermowypełniający. Produkt dostała do testowania moja mama, a i ja z czystej ciekawości pacnęłam go kilka razy na twarz. 

Zarówno ja jak i mama, mamy co to tego kremu podobne odczucia. Konsystencja to istne cudo, lekka, aksamitna, wchłania się błyskawicznie, nie zostawia na twarzy żadnej warstwy, nadaje się pod makijaż.
Bardzo sympatycznym aspektem kremu jest zapach - świeży, nienachalny, bardzo przyjemny.

Nawilżenie nie jest może spektakularne, ale skóra po jego użyciu jest zrelaksowana, wygląda ładnie i zdrowo. Od kremu na dzień nie wymagam takiego działania jak od produktu na noc. 
Mimo bardzo wrażliwej cery mojej i mamy, żadna z nas nie odczuła podrażnienia, nawet wtedy, gdy skóra była lekko zmasakrowana po dniu na wietrze. 

Jeśli chodzi o jego działanie dermowypełniające, to nie oszukujmy się. Żaden krem nie usunie nam zmarszczek, takie cuda tylko u chirurga. Na pewno jednak ładnie nawilżona, promienna skóra wygląda młodziej i mama była z efektów działania kremu zadowolona. Niewykluczone, że wróci do tego kosmetyku w najbliższym czasie, bo ciężko o dobry krem do cery wrażliwej, a ten sprawdzał się dobrze. 

Produkt kosztuje przyzwoicie, bo około 25zł za 50ml. 


Nawilżająca maseczka Happy Per Aqua

To jest produkt o bardzo wysokiej zawartości mocznika, znajdziemy go już na trzecim miejscu w składzie, niedaleko przed sokiem z aloesu i olejem z nasion bawełny. 
Ze względu na obecność mocznika, u osób z nadwrażliwością na ten składnik, może wystąpić podrażnienie. Prawdopodobnie stąd wynikają skrajne recenzje. Moja skóra, choć wrażliwa, najwyraźniej ma mocznik w poważaniu, bo toleruje maseczkę bardzo dobrze.

Producent zmyślnie podzielił 10ml saszetkę na części, dzięki czemu maseczka się nie marnuje. Konsystencja jest dość rzadka, stąd niewiele produktu trzeba, by pokryć nim całą twarz, szyję i dekolt.

Jeśli chodzi o wspomniane nawilżenie, to mam mieszane uczucia. Maseczka nawilża, nie zaprzeczam, lepiej niż wiele innych, testowanych przeze mnie. Wciąż jednak nie jest to poziom nawilżenia, który zapewniłaby długotrwały komfort mojej marudnej, suchej jak wiór skórze. Na razie nie znalazłam nic lepszego od tej maseczki, dlatego ma ode mnie plusa. 

Z przyjemnością kupiłabym całą tubkę jednak produkt dostępny jest tylko w 10ml saszetkach, w cenie około 1,50zł. 


Podsumować te produkty mogę prosto: są bardzo dobre, za szczególnym uwzględnieniem masła, które jest moim ulubieńcem. Mniej wymagającym niż moja cerom, mogę śmiało polecić wszystkie. 

Tymczasem życzę Wam miłego wieczoru i idę wyciągać mojego M. do kina, w końcu jest piątek wieczór prawda??  :)

:*
Milka

czwartek, 5 czerwca 2014

Oriflame The One Rose Gold - kremowy cień do powiek + pokazywanie ryjka w internetach...

Ostatnio sporo tutaj kolorówki, prawda? Nie da się ukryć, że od czasu, gdy wciągnęło mnie blogowanie, moja kolekcja znacząco się powiększyła. 

Jakiś czas temu w moje ręce wpadła nowość od Oriflame, cień w kremie w jakże modnym ostatnio kolorze różowego złota. Ponieważ ten kolor skutecznie podbija niebieską tęczówkę, nie mogłam pozostać mu obojętna. 



Cień zamknięty jest w niedużym szklanym słoiczku o pojemności 4g.
Moje pierwsze zastrzeżenie dotyczy konsystencji produktu. Producent obiecuje nam kremową formułę, podczas gdy moim zdaniem cień jest niemal zupełnie suchy. Z powodzeniem aplikuję go pędzelkiem. To zupełnie co innego niż Color Tatoo od Maybelline.

Cień ma ładny kolor, lekko różowawego złota, jednak ze względu na konsystencję kolor jest słabo widoczny na powiece. Intensywność barwy można stopniować jedynie w niewielkim stopniu.



Wykończenie to delikatna perła, nienachalna, bez błyszczących drobinek, jednak rozświetlająca.

Mam spore zastrzeżenie do trwałości produktu. Jako że nie jest to typowy krem, cień słabo trzyma się bez bazy, a już na pewno jako baza się nie nadaje. Ugruntowany w załamaniu powieki innym cieniem trzyma się ładnie i dosyć długo, ale nie do końca tego oczekiwałam.

Natchniona cieniem zmalowałam sobie na oku makijaż, bardzo lekki, dziewczęcy. Gotowa jestem stwierdzić, że byłaby to całkiem rozsądna propozycja na makijaż ślubny.

Z góry zastrzegam, makijaż przygotowałam na imprezę rodzinną i dopiero po fakcie uznałam, że dorzucę go do recenzji. Na buzi nie mam ani grama podkładu, a jedynie puder, a i konturowanie niemal niewidoczne, bo niedostosowane do zjadającego kolory aparatu.

A z innej beczki, bardzo się wstydzę pokazywać moją twarz w internecie. Weźcie pod uwagę, że jest to mój debiut i nie uciekajcie na widok mojej arcyuroczej twarzyczki:)

Toteż do rzeczy:



Makijaż oka to w wewnętrznym kąciku rozświetlacz MUA z poprzedniego posta, na całej powiece cień Oriflame, załamanie powieki bardzo subtelnie podkreślone cieniem w chłodnym odcieniu brązu, numeru brak, nazwy brak. Mój absolutny ulubieniec, jednak Inglot ma w swojej ofercie wiele podobnych, więc z całą pewnością każdy znajdzie coś podobnego dla siebie.
Kreska na górnej linii rzęs to Essence Long-Lasting odcień 02 Hot Chocolate, na linii wodnej biała z serii klasycznej.
Brwi zaznaczone cieniem w kremie Permanent Taupe.


Dlaczego aparat zrobił z konturowania dwie kreski koloru?? Nie wiem, ale potestuję i sprawdzę:)
Konturowanie podkładek Kobo Ideal Cover w najciemniejszym odcieniu 403, na kościach policzkowych rozświetlający róż Bourjois w kolorze 95. 
Wybaczcie mi proszę brak korektora/podkładu, na co dzień ich nie używam, ot spontanicznie wykonane zdjęcia:)
Na ustach Celia Nude 602.

A oto i ja w całej okazałości. Prawdziwa ze mnie piękność prawda?? ;)



Wszystkie wykorzystane do wykonania makijażu produkty za wyłączeniem zdezelowanego pudru Synergen:)




Czy mogę polecić?? Mogę. Cień ma ładny, nienachalny, codzienny kolor, na bazie przyzwoitą trwałość. Można nim szybko zrobić cały makijaż oka. Nie można się jednak po nim spodziewać cudów, a przede wszystkim mokrej, kremowej konsystencji, bo jest mu zdecydowanie bliżej do klasycznego cienia prasowanego.

Tymczasem życzę Wam dobranoc:)
:*
Milka



piątek, 30 maja 2014

Depilacja z Joanną - żel do golenia, krem do depilacji oraz balsam tuż po

Depilacja/golenie to taki temat, który najbardziej rozwija się w sezonie letnim, bo wtedy trudno ukryć zarośnięte nożyny w grubych rajstopkach czy spodniach.

Dawno temu na spotkaniu blogerek otrzymałam zestaw produktów do usuwania owłosienia i zużywałam go prawie rok, z jednego zasadniczego powodu-przez 90% czasu stosuję depilację w formie wosku lub depilatora i tego typu produkty nie są mi potrzebne. Koniec końców udało mi się je zużyć i dzisiaj przychodzę do Was z moją bardzo subiektywną opinią na ich temat.



Krem do depilacji nóg

Pamiętam, że na początku mojej przygody z depilacją sięgnęłam właśnie po ten krem marki Joanna. Zapamiętałam, że niesamowicie śmierdział i tego obawiałam się najbardziej. Na całe szczęście moje obawy nie sprawdziły się, bo zapach, chociaż nie powala, nie jest też tragiczny i nie utrzymuje się na skórze.

Krem owszem, usuwa włoski, trzeba go jednak nałożyć dość grubą warstwą, na dodatek na dobrych kilka minut- w tym czasie można umazać nim pół łazienki. Przez to, jak duża ilość potrzebna jest, by wykonać zabieg skutecznie, produkt jest niewydajny. Opakowanie starcza na jedną pełną depilację,a przy oszczędnym użytkowaniu na dwie depilacje samych łydek. Uważam, że jest to baaardzo nieekonomiczne rozwiązanie- jednorazowe opakowanie kosztuje nas 7-10zł, a efekt utrzymuje się ledwie przez kilka dni, odrobinę dłużej niż po użyciu maszynki, w zależności od szybkości wzrostu naszych włosków.

Nie mam tutaj zastrzeżeń konkretnie do produktu Joanny, bo wszystkie z nich działają podobnie, po prostu ta metoda depilacji jest bardzo nieekonomiczna i raczej do niej nie wrócę. 


Żel do golenia

W przeciwieństwie do kremu, temu produktowi nie można zarzucić niewydajności. Niewielka ilość żelu w kontakcie ze skórą tworzy dużo milutkiej, aksamitnej piany. Maszynka sunie po nogach gładko i bez przeszkód i chociaż skóra po zabiegu jest tępa w dotyku, to nie jest podrażniona. 

Przyczepić muszę się do zapewnień producenta, że produkt nadaje się do golenia bikini czy pach. W tych miejscach poślizg żelu jest niewystarczający, mam wrażenie, że skóra jest wręcz bardziej tępa i łatwiej zrobić sobie krzywdę. Zdecydowanie łatwiej szło mi przy użyciu zwykłego mydła. 

Za opakowanie zapłacimy około 12zł, a wystarczy nam na wiele zabiegów, w zależności od powierzchni. 

Podsumowując, szczerze polecam żel do użytku nanożnego, natomiast niekoniecznie do innych partii ciała. 

Balsam po depilacji

Swego czasu bardzo nie lubiłam używać produktów po depilacji. Balsam marki Soraya powodował takie pieczenie, że kończyło się łzami i okładami z lodu. Dlatego do balsamu Joanny podeszłam sceptycznie, szczególnie ze względu na parafinę na pierwszym miejscu w składzie. W produktach do ciała nie przeszkadza mi ona ogromnie, choć wolałabym żeby jej nie było.

Balsam pachnie bardzo łagodnie, przyjemnie, tak kąpielowo, jeśli wiecie co mam na myśli. Ma bardzo gęstą konsystencję i przez to jest też wydajny. 

Nie wywołuje żadnego podrażnienia i nie zauważyłam, by potęgował wrastanie włosków. Efekt nawilżenia utrzymuje się na skórze do kolejnego mycia, głównie za sprawą wspomnianej parafiny. Nie mogę mu nic zarzucić, bo choć nie nawilża spektakularnie, to jednak robi swoje i moje nogi po jego użyciu są po prostu ładniejsze, skóra wygląda na gładszą i ładnie błyszczy. Czy wrócę do niego? Pewnie nie, znam kilka lepszych produktów o przyjemniejszym składzie, niemniej jednak ten nie jest zły. 


Takowoż posta na dzisiaj zakończyłam, materiału zdjęciowego mam jeszcze na sto lat, więc spodziewajcie się mnie znowu już niedługo. 

:*
Milka




wtorek, 27 maja 2014

Rozświetlamy pochmurny dzień, czyli rozświetlacz Undress Your Skin od MUA

Czy za Waszymi oknami również tak szaro jak u mnie? W takie dni jak ten, mam szczególną ochotę na odrobinę rozjaśnienia, toteż przychodzę do Was z krótką, bo i nie ma wiele do pisania, recenzją rozświetlacza firmy MakeUp Academy.



Za kwotę około 15zł otrzymujemy 7,5g produktu, zamkniętego w prostym, ale jakże solidnym opakowaniu z grubego plastiku, zamykanym na "klik". Nie da się ukryć, że wierzchnia, przezroczysta powierzchnia łatwo się rysuje, jednak nie wymagam cudów od opakowania produktu za taką kwotę.

Produkt możemy zdobyć na allegro, w drogeriach brytyjskich oraz w sklepach internetowych oferujących produkty tej marki np. cocolita.pl.

A teraz rzecz najważniejsza, czyli jak ów pan się sprawuje:)




Rozświetlacz utrzymany jest w tonacji chłodnej, różowawej. Na policzkach jego różowość nie jest bardzo widoczna, pozostawia po sobie jedynie smugę światła, chyba że znacząco przesadzimy z ilością.

Swoją drogą przy pierwszym użyciu udało mi się znacząco przesadzić ,głównie dlatego, że w świetle słonecznym rozświetlacz jest widoczny już przy malutkiej ilości. Makijaż robiłam przy bardzo nędznym oświetleniu i dopiero, gdy wyszłam ku światłu zauważyłam bombkę na policzkach. Dla optymalnego efektu wystarczy jedno, subtelne pociągnięcie pędzlem.




Produkt genialnie sprawdza się do rozświetlania wewnętrznych kącików oczu, a przede wszystkim trzyma się w stanie nienaruszonym przez calutki dzień. Po nałożeniu o 6.30, kiedy wracam wieczorem, wciąż mam go na miejscu, mimo iż reszta makijażu zaczyna się rozmywać.

Jest to zdecydowanie produkt godny polecenia, szczególnie za te pieniądze. Moim zdaniem jest po stokroć lepszy od popularnego rozświetlacza marki Technic w podobnej cenie.

Zachęciłam??

:*
Milka

niedziela, 25 maja 2014

Ryzyk-fizyk czyli mój Paese Box kompletowany przez mężczyznę

Akcja pudełkowa Paese Box zaczęła się już dawno temu i nie wiem jakim cudem wcześniej nic o niej nie wiedziałam. Tym samym przegapiłam kilka pudełeczek. Aktualnie zarówno na stoiskach firmy, jak i na stronie internetowej możemy zakupić pudełeczko. Za zawrotną cenę 39zł otrzymujemy 5 pełnowymiarowych produktów.


Moje pudełeczko zostało kupione stacjonarnie przez mojego drogiego M., który na dodatek dostał pełen wybór w doborze kolorów- zaszalałam prawda? 

Zanim przejdę do pudełka wspomnę tylko, że wersja stacjonarna różni się od wysyłkowej. W pudełku wysyłkowym znajduje się podkład oraz maskara, zamiast kredki do oczu i pudru, a odcienie dobierane są losowo.

Tak prezentuje się moje pudełeczko:


1. W moim pudełeczku znalazł się puder matujący z olejkiem arganowym w najjaśniejszym odcieniu- muszę przyznać, że faktycznie jest baaardzo jasny, moja jasna cera woli takie zimą, teraz powinnam wziąć odcień ciemniejszy:) Bladziochy mają z czego wybierać:) Wyjściowo kosztuje 28,90 ja zapłaciłam 9,05zł. 



2. Trio opalizujących cieni w odcieniu 238 Caffe Latte. Mój mężczyzna postąpił bezpiecznie i poszedł w brązo-beże, które zużyję z przyjemnością, bo są wprost stworzone dla mnie:) Recenzować jeszcze nie mogę, zdradzę tylko, że mają bardzo aksamitną konsystencję i świetną pigmentację. Kosztowały 7,48 zamiast 23,90. 


3. Zakup olejku jojoba planowałam od dawna, bardzo się cieszę, że trafił do mnie w pudełeczku, z przyjemnością pomiziam nim swoją twarz i końcówki włosów:) Zamiast 28,00 zapłaciłam 8,76zł.

4. Małe cudo czyli automatyczna kredka do oczu w odcieniu Plum Glam. Śliwki w mojej kolekcji brakowało, tak więc M. sprawdził się znakomicie:) Kredka jest super trwała, musiałam nieźle się namachać, by po swatchowaniu zmyć ją z dłoni. Największą jej zaletą jest ogonek- posiada gąbeczkę do rozcierania oraz OSTRZYNKĘ. Zniknął odwieczny problem ze stępioną końcówką. Dołączony stożek bardzo ładnie przywraca oryginalny kształt kredki-rewelacja, zdążyłam już naostrzyć wszystkie moje automatyczne kredki:) Z 19,90 na 6,23zł



5. Ostatni produkt, którego wyboru byłam najbardziej ciekawa. Zastanawiałam się w jaki kolor pójdzie M. Szminka o numerku 42 to dość intensywny, przepiękny róż, który najlepiej oddaje swatch na dole. Szminka ma satynowe wykończenie, ładnie się rozprowadza i jest jednym z najpiękniejszych róży w mojej kolekcji. Zamiast 23,90 - 7,48zł.


A tutaj proszę bardzo, swatche cieni, kredki i szminki- wyjątkowo dobrze oddane kolory:)


Ogólnie rzecz ujmując jestem bardzo zadowolona ze swojego pudełka-kolory są wprost stworzone dla mnie, jakość kosmetyków na pierwszy rzut oka również bardzo dobra. No i przede wszystkim ta cena- za taką kwotę nie można nie spróbować. Za całe pudełko zapłaciłam 39 złotych zamiast uwaga: 124,60. 

Zachowam się teraz bardzo nieładnie i powiem wprost: namawiam do spróbowania:) 

:* 
Milka

piątek, 23 maja 2014

Naturalne rzeczywiście a może tylko z nazwy? Apis vs BAN

Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją porównawczą dwóch podobno naturalnych kosmetyków. Oba znajdują się już w denkowym pudle, mogę więc z całą pewnością powiedzieć co o nich myślę.



Nawilżający balsam z BAN pochodzi z Indii, tam był wyprodukowany. Można zakupić go na stronie Helfy.pl w cenie 19zł za 100ml. To dosyć wysoka cena. 
Koktajl rewitalizujący marki Apis to produkt polski, kosztuje około 14zł za 200ml. Zdecydowanie lepsza cena, prawda??
 APIS:BAN 1:0

Oba produkty mają bardzo rzadką konsystencję, balsam z BAN przelewa się przez palce, ma konsystencję mleka. APIS jest nieco gęstszy i nie kapie z rąk stąd 
2:0

Jeśli chodzi o zapach to punktu nie przyznam punktu żadnemu z nich- Apis jest słodki aż do obrzydzenia, chyba, że ktoś lubi takie zapachy. Dla odmiany BAN to standardowy zapach aloesu, śmierdzi niemożebnie- każdy kto kiedyś wąchał naturalnie aloesowy kosmetyk powinien wiedzieć o co mi chodzi. 

Najważniejsza kwestia to oczywiście skład. I tutaj znowu punkt dla APIS. Zerknijcie same:

APIS: aqua, glycerin, sunflower oil, grape seed oil, sorbitol, shea butter, carbomer, cetearyl alcohol& ceteareth 20, cranberry extract, pomegranat extract, kivi extract, mango extract, tocopherol, ascorbyl palmitate, ascorbic acid, citric acid, methylchloroisothiazolinone, methylisothiazolinone, benzyl alcohol, parfum, annato. 

Już na samym początku oleje słonecznikowy i z pestek winogron, masło shea oraz ekstrakty roślinne.

BAN: DM water, caprillic capric triglicerides, PEG 100 stearate, glycereal sterate, propylene glycol, cetearyl alcohol, cetearyl glucoside, sodium stearoyl lactylate, glycerin, tocopherol, prunus amygdalus oil, fragaria virginiana liquid extract, parfum, polyacrylamide, c13-14 isoparrafin, laureth-7, aloe barbadensis liquid extract, xylitylglucoside, cyclopentasiloxane, phenoxyethanol, butylated hydroxytoluene, triethanoloamine, disodium edta, methylparaben, propylparaben

Na początku składu tak zwane śmieciowe zapychacze, czyli sztuczne substancje nawilżające i natłuszczające, dopiero dalej olej migdałowy, ekstrakt z truskawki, obiecany już w nazwie ekstrakt z aloesu dopiero po zapachu tzn. w śladowej ilości! A najmilsze na sam koniec- dwa parabeny w kosmetyku rzekomo naturalnym. No proszę... 
3:0 


Jeśli chodzi o działanie, to tutaj również mam problem z przyznaniem punktu. Oba produkty są lekkie, zbyt mało treściwie dla mojej bardzo suchej skóry. Mimo wszystko nie da się ukryć, że Apis działa nieco lepiej, od czasu do czasu stosowałam go na twarz, gdy potrzebowałam czegoś lekkiego i odświeżającego. 

Dla mnie zdecydowanym faworytem zostaje APIS i on wygrywa również punktowo 4:0.
Balsamu z BAN zdecydowanie nie polecam. 


P.S Wiem, że dawno mnie tutaj nie było. Cały swój wolny czas poświeciłam nauce, musiałam troszkę zawalczyć o swój los. Jakkolwiek okrutnie to nie zabrzmi, jeżeli tej walki nie wygram, blog w niczym mi nie pomoże. Na początku czerwca mam ostatni egzamin, ale mogę już poświęcić nico czasu blogowaniu. Totez ogłaszam oficjalny powrót:)

:*
Milka

poniedziałek, 3 lutego 2014

Aktualizacja włosowa, po raz pierwszy od???

Dzisiaj przychodzę do Was z aktualizacją włosową. Nadal nie przestałam być włosomaniaczką, choć po moim blogu może nie bardzo to widać.

Ostatnia aktualizacja pojawiła się tutaj w czerwcu, zaraz po koszmarnej wizycie u fryzjerki... Znacie temat "końcówki" o długości 10cm??

Od tamtej pory końce podcinałam jeszcze dwa razy, jednak w domu, wciąż mam awersję.

Naszło mnie na aktualizację, ponieważ udało mi się doprowadzić włosy do porządku po raz pierwszy tej zimy. 

Zdjęcie z lampą, lekki nadmiar blasku,:)

Wciąż są koszmarnie wysokoporowate, lubią się spuszyć i wysuszyć na wiór. Końce notorycznie się rozdwajają, ale jest o niebo lepiej niż było. Mój drogi M. obciął nieco krzywo prawda?? :D
(Okej, aż tak źle nie jest, na zdjęciu dodatkowo się podwinęły. Ale prosto też nie:))
Nic to, odrosną. 

Główne zmiany w mojej pielęgnacji są dwie:
1. Rzadko używam masek po myciu włosów, najczęściej przed. W innym wypadku, włosy spijają ją i stają się przeciążone, wyglądają na niedomyte. 
2. Zrezygnowałam z farbowania henną. Po 3 latach wróciłam do farby chemicznej i jestem bardzo zadowolona. Farbuję włosy średnio raz na dwa miesiące, odrost nie odcina się na tyle, by trzeba było robić to częściej. 
Nie umniejszam wartości henny, a jeśli jesteście nią zainteresowane zapraszam tutaj.
To sporawa pigułka wiedzy o hennie. 
Gdyby kogoś interesowały powody, dla których zrezygnowałam z henny, dajcie znać:)

Poza tym wciąż myję delikatnym szamponem, olejuję przed każdym myciem, następnie nakładam nawilżająco-natłuszczającą maskę. Co jakiś czas oczyszczam SLS-em. Końce zabezpieczam serum silikonowym. Z rzadka suszę suszarką o zimnym nawiewie i niemal zawsze mam związane włosy. Nie używam wcierek alkoholowych, bo mój skalp reaguje przesuszem i łupieżem. Unikam protein, ponieważ zimą dobijają moje włosy. 

Tymczasem wracam do swojego urlopowego życia. Internety głoszą coś o śnieżycach we Włoszech. Nie wiem, gdzie je widzieli, ale u nas śnieg się topi, a temperatura nie spada poniżej 0.


:* 
Milka


piątek, 31 stycznia 2014

Podsumowanie stycznia i plan lutowy

Mój stosunek do słowa "lutowy" się nie zmienił. Wciąż uważam, że to jedno z najbardziej dziwacznych słów w naszym języku. Jako dziecko nie mogłam go zapamiętać i tworzyłam wręcz miliony wariacji:)

Na początek garść ogłoszeń:
W sobotę znikam na narty za granicę, toteż przez tydzień mnie tu nie będzie. Posty będą się w miarę możliwości pojawiać, napiszę je przed wyjazdem i w trakcie M. je opublikuje. 
Na komentarze również postaram się odpowiadać, wifirifi jest wszędzie:)

Post zeszłomiesięczny jest tutaj

Styczeń wyglądał u mnie tak:

Kategoria blog:
1.Obiecałam stworzyć osiem postów, wraz z dzisiejszym jest 7, toteż nie ma tragedii, jestem zadowolona. 

Kategoria fit:
2.Wyzwanie skakankowe w tym miesiącu poszło mi zdecydowanie lepiej niż w poprzednim, stałam się posiadaczką nowej skakanki, ale wyzwania w całości nie ukończyłam. Głównie dlatego, że uważam skakanie w czasie miesiączki za absolutnie niemożliwe- tydzień mi wyleciał. Jednak bardzo polubiłam tę formę aktywnosci i zostanę przy niej na dłużej:)
3.Kupiłam karnet na jogę i "wychodziłam" go, podobnie na zajęcia w klubie. Oprócz tego w tym miesiącu znalazłam inne miejsce, w którym ćwiczę jogę pod okiem świetnej instruktorki i robię błyskawiczne postępy. Jestem bardzo zadowolona. 
4. Na zajęcia za sztangą poszłam raz,  na dodatek dzisiaj. Są rewelacyjne i na pewno w przyszłym miesiącu zamienię wtorkowy pilates na sztangę:)
5. Zrezygnowałam z jogi ćwiczonej z kanałem YouTube. Wiedza zdobyta na zajęciach pozwala mi układać już własne treningi.
6. Jeśli chodzi o wyzwanie na brzuch i pośladki to odpuściłam. Film dołączony do wyzwania to totalna klapa, na pewno za jakiś czas napiszę na ten temat więcej. 

Kategoria uroda:

7. Byłam grzeczna i balsamowałam się regularnie.
8. Byłam jeszcze grzeczniejsza niż przy balsamowaniu. Maseczkę wykonałam wszystkie cztery razy:)
9. Bez komentarza. Ograniczenie budżetu do 50zł, to chyba za dużo jak na mnie, szczególnie w okresie wyprzedaży.

Kategoria śmieci inne:

10. Jej, oddałam książki następnego dnia po napisaniu posta:)
11. Wciąż odkładam pieniążki, ale kompletnie zapomniałam, że miałam się z Wami podzielić moją taktyką.

Innymi słowy 6,5/11 Nie ma szału, ale tragedii też nie. 

Na luty planuję mniej niż na styczeń, również z powodu wyjazdu.

Kategoria blog:

1. Zrealizuję wreszcie denko, inaczej pudełka mnie zasypią...
2. Będę pamiętać o napisaniu posta o oszczędzaniu. Przypomnijcie mi jeśli będzie 27my, a tu wciąż nic...

Kategoria fit:

3. Nie biorę udziału w żadnym wyzwaniu, wyjazd wycina mi tydzień z życia. Deklaruję się za to zacząć chodzić na zajęcia ze sztangą i kontynuować jogę.
4. Utrzymam regularność ćwiczeń na poziomie 5 razy w tygodniu.

Kategoria uroda:

5. Wciąż będę balsamować ciało, zwiększając częstotliwość do trzech razy w tygodniu.
6. Luty miesiącem dbania o stopy, będą minimum dwie kąpiele upiększające:)

Jeśli również czynicie posty postanowieniowe zapraszam do podlinkowania w komentarzu. Z przyjemnością poczytam.

Zachęcam również do podjęcia wyzwania skakankowego na luty wraz z Klarą. To na prawdę świetna forma aktywności.






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popularne posty